Waldemar Sroka, mistrz Polski juniorów z Legią z 1969 roku - fot. Bodziach
REKLAMA

Historia: Wspomnienia Waldemara Sroki, mistrza Polski juniorów z 1969 cz.II

Bodziach - Wiadomość archiwalna

Waldemar Sroka, mistrz Polski Juniorów z 1969 roku przez kilkanaście miesięcy trenował z pierwszym zespołem Legii, ale debiutu w oficjalnym meczu nie doczekał się. Jego rywalem do gry w składzie był Tadeusz Nowak, czyli słynny "Ferrari". "Chyba obawiał się, że wygryzę go ze składu, bo ciągle powtarzał do mnie: 'Ty pilnuj tych studiów, na co ci ta piłka?'" - wspomina Sroka w rozmowie z LL! Zachęcamy do lektury rugiej części wywiadu:
Pierwsza część rozmowy

Jak kiedyś traktowane były mistrzostwa Wojska Polskiego?
- Bardzo poważnie. Były jeszcze turnieje Michaiłowicza, gdzie grałem w reprezentacji Warszawy. To był taki turniej miast, w którym Warszawa zajęła pierwsze miejsce. W 1969 roku zdobyliśmy również mistrzostwo Wojska Polskiego. Pamiętam, że grałem także, gdy już byłem w seniorach Legii, w reprezentacji młodzieżowej w meczu Warszawa - Berlin (część wschodnia). Niestety przegraliśmy 0-1.

Jak klub dbał o swoją zdolną młodzież?
- Trzeba powiedzieć, że Legia dbała wtedy o juniorów. Organizowała nam obozy przygotowawcze. Jeździliśmy do jednostek wojskowych w Gubinie, we Włodawie. Nie były to może luksusowe warunki, bo spaliśmy tam, gdzie żołnierze (ci wtedy wyjeżdżali na jakieś ćwiczenia latem). Stołowaliśmy się w żołnierskich lub oficerskich stołówkach. Przed każdym kolejnym sezonem byliśmy na takim 2-3 tygodniowym obozie przygotowawczym. Treningi mieliśmy dość ciężkie 2 razy dziennie. Mieliśmy bardzo dobrego trenera, Legia się nami opiekowała, a my odwdzięczyliśmy się jej sięgając po Mistrzostwo Polski.

Teraz piłkarze Legii wyjeżdżają na zgrupowania przed meczami do Miedzeszyna. Wy też mieliście takie zgrupowania dzień przed meczem?
- Z pierwszą drużyną Legii to wyjeżdżaliśmy do Ośrodka Wypoczynkowego "Pod Dębami" - na trasie na Otwock. To było nad Wisłą. Zabierano nas tam głównie po to, żeby zawodnicy nie szaleli przed meczami. Jak mecz był w sobotę, to zabierali nas po piątkowym treningu i autokarem zawożono właśnie tam. Na stadion przyjeżdżaliśmy wszyscy razem, bezpośrednio przed meczem. Drugie miejsce, gdzie czasem nas zabierano to Zabytkowy Pałac w Maciejowicach.

Wtedy niewielu zawodników Legii studiowało. Jak wtedy patrzyli na to trenerzy?
- Przez pewien czas trenerem drugiego zespołu był trener Ignacy Ordon, a później Jerzy Woźniak. Jak wracaliśmy z meczu z Olsztyna, to trener Woźniak powiedział do mnie: "Ty to powinieneś się zdecydować, albo grasz w piłkę, albo się uczysz. Ja na twoim miejscu wybrałbym piłkę, bo tu jest szansa na ciekawą karierę sportową i możliwość wyjazdów zagranicznych. Masz talent, ale wybór jest twój." Możliwe, że postawiłbym na sport zgodnie z sugestią trenera, gdyby nie brak pewności co do mojego stanu zdrowia.

A jak już wspomniałem o meczu w Olsztynie, ze Stomilem, to pamiętam związaną z nim ciekawą historię. Otóż w I połowie gospodarze bardzo mieszali w naszym polu karnym, często dośrodkowując. Bramka wisiała na włosku. Pamiętam, że w przerwie Jerzy Woźniak powiedział naszemu bramkarzowi, Zygmuntowi Kalinowskiemu: "ty taki chłop, kawał byka, a pozwolisz sobie, żeby oni w polu karnym robili ci tyle zamieszania?! Jak idzie dośrodkowanie, to ty musisz wyjść do takiej piłki. Mało tego! Ty nie skacz do niej z rączkami do góry, jakbyś chciał grać w siatkówkę, tylko podciągnij kolanko do piersi. Jak ktoś wpadnie na ciebie, to już więcej nie zaatakuje". W pierwszej akcji po przerwie oczywiście poszło dośrodkowanie w nasze pole karne, Zygmunt podniósł kolanko do góry, napastnik Stomilu, który chciał uderzyć piłkę głową wpadł na niego i niestety zabrała go karetka. Od tej pory nie było żadnego zamieszania w naszym polu karnym. Jak tylko Zygmunt krzyczał "moja", rywale się zatrzymywali. Zygmunt przyszedł do Legii z Warki Pilica, a później grał nawet w reprezentacji Polski. Kiedyś jak graliśmy w juniorach przeciwko jego Pilicy, to grał jeszcze na stoperze. Tak samo było na początku w Legii, a miał potężny strzał. Pamiętam, że nawet jak był rzut wolny w okolicy środka boiska, to on już się szykował do uderzenia na bramkę. Dopiero jak Piotr Mowlik przeszedł do pierwszej drużyny, a w rezerwach nie mieli za bardzo bramkarza, zaczęli Zygmunta trenować na bramkarza. Później załapał się do pierwszej drużyny Legii, a następnie otrzymał powołanie do reprezentacji Polski.

Pan jeszcze grał na boisku przeciwko wspomnianemu wcześniej Woźniakowi.
- Kiedyś, gdy już byłem w pierwszym zespole Legii, ale pojechałem z rezerwami na mecz do Błonia, w drużynie gospodarzy na stoperze grał właśnie Jerzy Woźniak, który wówczas był zawodnikiem i trenerem tej drużyny. Zdobyłem wtedy nawet bardzo ładną bramkę przewrotką, ale sędzia jej nie uznał, uznając moje zagranie za niebezpieczne. W drużynie z Błonia grał wtedy też mój kolega, Marek Miąszkiewicz.

Zanim trafił Pan do pierwszego zespołu, oglądał Pan mecze pierwszej drużyny?
- Z juniorami właściwie chodziliśmy cały czas na mecze Legii. Jak trenowałem w juniorach, to nasze mecze praktycznie nie pokrywały się. Więc jak graliśmy na Legii, to zostawaliśmy od razu w klubie i szliśmy na mecz. Mieliśmy specjalne miejsca dla całego zespołu na trybunie krytej. W innych przypadkach trener umawiał się z nami przed klubem, wychodził po nas i wprowadzał na stadion za darmo. Byliśmy wtedy praktycznie na każdym meczu pierwszej drużyny.

Jak Pan wspomina wielkie czasy Legii - mistrzostwa Polski w 1969 i 1970 roku oraz grę w europejskich pucharach?
- To był olbrzymi sukces Legii i wspaniałe przeżycia. Znalezienie się w czwórce najlepszych drużyn Europy jednak o czymś świadczy. Pamiętam wszystkich zawodników Legii z tamtego okresu.

Jak wspomina Pan Kazimierza Deynę?
- Z Deyną zdarzało mi się trenować. W filmie dokumentalnym "O krok od pucharu" Trzaskowski mówi, że oni zazwyczaj trenowali w parze. Natomiast kiedy ja byłem w Legii, to Kazio Deyna trochę się izolował - jak wychodził na trening to nie brał sobie partnera z pierwszej drużyny, tylko chętnie trenował z młodymi - ze mną, czy Markiem Troczyńskim. Może dlatego, że nas lubił? Pamiętam, że często pokazywał nam różne sztuczki i bardzo go bawiło np. jak wymienialiśmy piłkę z pierwszej piłki, a on zagrywał do nas piłkę w ten sposób, że odbijała się w 3/4 odległości między nami, po czym wracała do niego. "Czemu nie odegrałeś?" - pytał się ze śmiechem. Chociaż nie był silny fizycznie, to był doskonały technicznie. Grał zawsze swoją piłkę i miał doskonały przegląd sytuacji na boisku. Bez problemu potrafił zagrać piłkę na dużą odległość do Gadochy, czy Żmijewskiego na skrzydło. Był doskonałym reżyserem gry. Pamiętam też taki mecz, kiedy był rzut wolny zza "szesnastki", Kazio ustawił piłkę, oddał strzał w samo okienko, a sędzia gola nie uznał i kazał powtórzyć strzał. No to Kazio powtórzył - dokładnie tak samo.

Pamiętam również bardzo dobrze Jacka Gmocha i jego upór by wrócić na boisko po tym, jak doznał złamania nogi po zderzeniu z Gomolą w meczu Kadra Polski –Kadra wybierana przez czytelników Expressu Wieczornego. A warto pamiętać, że oni grali wtedy w jednej drużynie. Nie zapomnę jak Jacek Gmoch przychodził na treningi i robił wszystko, co tylko możliwe aby dojść do pełnej sprawności. On miał długo nogę w gipsie, przez co miał zesztywnienie stawu skokowego i jego stopa nie funkcjonowała normalnie. Gmoch chciał przezwyciężyć tę niemoc i uruchomić staw. Gdy wszyscy już schodzili do szatni, Jacek zalany potem zostawał jeszcze, by poćwiczyć dłużej z piłką. Trzeba przyznać, że był bardzo pracowity i wytrwały.

Nie należał Pan do zawodników wysokich. To chyba nie pomagało na boisku?
- Jednym z największych moich minusów był wzrost. Miałem 166 cm, no może 166,5 cm. Jak na swój wzrost jednak dużo ważyłem, choć tego może nie było widać. Mimo tej wagi, zawsze byłem bardzo szybki, chyba nawet jednym z najszybszych w pierwszym zespole Legii, np. na dystansie 60 m. Ale trzeba pamiętać, że w pierwszym zespole świetnie sobie wtedy radził Jan Pieszko, który był podobnego wzrostu. Brychczy też nie był wysoki. Pieszko miał serce do gry, doskonale zachowywał się w polu karnym, ale był niesamowicie poobijany. Po jednym z meczów pucharowych miał dwa żebra pęknięte. Przebijał się przez obrońców, miał zmysł, zwinność, strzelił wiele bramek, ale był za mały. Gdyby on miał 8 cm więcej i tą samą szybkość, to by osiągnął o wiele więcej.

Zawodnicy mieli cały czas dostęp do basenu przy Łazienkowskiej?
- Ci z pierwszej drużyny tak. Juniorzy jak przyszli z trenerem to też, ale zazwyczaj musieli kupić bilet. Ja jednak wtedy jeszcze nie potrafiłem pływać, więc nie korzystałem. Pamiętam taką sytuację na obozie w Gdyni, na Oksywiu, przy okazji mistrzostw Wojska Polskiego. Spaliśmy wówczas w szkole marynarki wojennej - wtedy wszystkie zespoły spały w sali gimnastycznej, tylko w różnych narożnikach. Po dwóch dniach turnieju, poszliśmy na odkryty basen z podgrzewaną wodą na Oksywiu, a koledzy wpadli na pomysł, że nauczą mnie pływać. Trener namawiał mnie, żebym wszedł na trochę do wody, bo byłem trochę poobijany i to dobrze mogło zrobić na moje mięśnie. No i jak koledzy mnie zobaczyli w wodzie, to po chwili złapali mnie we trzech, wyciągnęli na środek basenu i puścili. Ja złapałem powietrze, ale moje machanie rękami i nogami nie pomagało - zawisłem gdzieś w połowie głębokości basenu. W końcu jeden z kolegów, Jacek Janota wystraszył się, że długo mnie nie widać, zanurkował po mnie i odholował tam, gdzie już mogłem złapać dno. "Nie będziemy cię uczyli pływać, jeszcze byś się nam utopił" - powiedział. Z pływaniem u mnie było kiepsko, choć na basen chodziłem, bo wody się nie bałem. Nauczyłem się pływać dopiero w wieku 50 lat.

Warunki noclegowe takie jak w Gdyni zdarzały się często?
- Bywało różnie. W Szczecinku spaliśmy w namiotach wojskowych postawionych na betonowej płycie lodowiska. Natomiast w Krakowie jak graliśmy na stadionie Wawelu, to byliśmy zakwaterowani w hotelu garnizonowym. To dla odmiany, były chyba najlepiej przygotowane mistrzostwa, które zresztą wygraliśmy. Łącznie trzy razy uczestniczyłem w mistrzostwach Wojska Polskiego. Za pierwszym razem uzupełnialiśmy zespół starszych kolegów, bo byliśmy o 2 lata młodsi.

Z kim konkurował Pan o miejsce w składzie Legii?
- Moją pozycją było prawe skrzydło, ewentualnie środek napadu. W Legii na prawym skrzydle grał wtedy Janusz Żmijewski, a potem Tadeusz Nowak. Słynny "Ferrari" chyba się obawiał, że "wygryzę" go z zespołu. Ciągle za mną chodził i powtarzał: "Ty pilnuj tych studiów, tutaj żaden nie ma wyższego wykształcenia. Z kim ty się tu będziesz zadawał? Po co ci ta piłka? Masz przecież na studiach kolegów na poziomie". Atutem Nowaka była szybkość. Potrafił pobiec tak szybko, że piłka zostawała na boisku, a on był już poza nim. Miał również wytrzymałość, w biegach na 1500 m był jednym z najlepszych w drużynie.

Zdarzały się kiedyś jakieś incydenty na trybunach?
- Bardzo, ale to bardzo sporadycznie. Pamiętam taką sytuację w czasie meczu z Ruchem w Chorzowie, kiedy siedziałem na ławce rezerwowych. Jak wychodziliśmy na boisko po przerwie, to z loży honorowej poleciały na nas krzesełka. Nie pamiętam już wyniku tego meczu, ale publiczność miała wtedy pretensje do sędziego. Bernard Blaut złapał krzesełko w locie i całe szczęście, bo w przeciwnym razie sędzia by miał rozbitą głowę. Po meczu natomiast eskorta policyjna wyprowadzała nasz autokar ze stadionu Ruchu. To były rzadkie wypadki.

Utrzymujecie jakiś kontakt z kolegami z tamtej mistrzowskiej drużyny?
- Dwukrotnie udało się nam spotkać w większym gronie kolegów z drużyny Mistrza Polski Juniorów z 1969 roku. W dwudziestą rocznicę tego historycznego wydarzenia rozegraliśmy towarzyski mecz z Sarmatą Warszawa, a póżniej poszliśmy na uroczystą kolację z trenerem Tadeuszem Chruścińskim i kierownikiem zespołu p.Wiśniewskim. Organizatorami tego spotkania byli Marek Miąszkiewicz i Janusz Okulski. Kolejne spotkanie na uroczystej kolacji odbyło się z okazji przyjazdu na kilka dni do Polski ze Stanów Zjednoczonych Marka Troczyńskiego. Nie zapomniał kolegów z drużyny. Ostatnio miałem okazję dłużej porozmawiać z Władysławem Stachurskim. Paru kolegów niestety już odeszło. Spotkaliśmy się ostatnio na pogrzebie Janusza Jakubowskiego. Spotkałem przy okazji meczu drużyny mojego syna w Żabieńcu Marka Kołeckiego, który nie grał z nami w MP juniorów, bo był półtora roku starszy, ale grał później w pierwszym zespole. Najczęściej jednak utrzymuję kontakt z Markiem Miąszkiewiczem i Januszem Okulskim.

Przychodzi Pan czasem na mecze Legii?
- Na mecze prawie już nie chodzę. Po pierwsze górę bierze wygodnictwo, po drugie ceny biletów odstraszają. Ja zawsze lubiłem obserwować samą grę, nie zaś kibiców i ich różne zachowania. Do tego dochodzi poziom meczów - zdecydowanie lepiej ogląda się mecze ligi angielskiej, hiszpańskiej, włoskiej czy niemieckiej niż polską ekstraklasę. Nie chcę się tłumaczyć, ale teraz mam problemy ze zdrowiem, wcześniej pracowałem po 10-12 godzin dziennie i trochę brakowało czasu. Byłem kilka razy na meczach z synem, jak jeszcze grał w piłkę. Ostatnio nawet wyrobiłem sobie kartę kibica, ale na meczu na nowym stadionie jeszcze nie byłem.

Rozmawiał Marcin Bodziachowski

Poprzednie teksty historyczne znajdziecie w dziale Historia.



Waldemar Sroka (z prawej), mistrz Polski juniorów


W nagrodę za MP juniorzy otrzymali księgę wydaną na 50-lecie klubu z dedykacją - fot. Bodziach




Relacja w niemieckiej prasie z meczu Berlin - Warszawa
REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.