REKLAMA

Weszlo.com: Ciekawe opowieści o "Szamo"

Krzysztof Stanowski, źródło: weszlo.com - Wiadomość archiwalna

"Nie ma lepszego, od Grześka Szamotulskiego" - przed laty śpiewali kibice o "Szamo". To on wyciął sobie na potylicy eLkę w kółeczku i zawsze mówił to, co myślał. Niedawno sam chciał przyjść na Łazienkowską, ale nie chciała go "góra". Ciekawe opowieści o Szamotulskim zamieścił na weszlo.com Krzysztof Stanowski. Gorąco zachęcamy do lektury. Poniżej zapraszamy do lektury całego tekstu.

Osoby wrażliwe na punkcie wyrazów powszechnie uznawanych za nieprzyzwoite prosimy w tej chwili o kliknięcie TUTAJ.

Cały tekst wraz z unikalnymi zdjęciami możecie przeczytać tylko weszlo.com.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

To była droga z Wrocławia na Bełchatów – i dalej na Warszawę. Oczywiście przekroczenie prędkości, oczywiście policjant na poboczu, oczywiście machnięcie lizakiem. Grzesiek wyskoczył z samochodu jak oparzony i - Bóg mi świadkiem - zdawać się mogło, że za moment rzuci się funkcjonariuszowi do gardła. - Nawet, k..., nie migali!!! – wrzasnął z taką wściekłością w oczach, że wniosek był oczywisty: choroba psychiczna. Ciężka.

Nawet, kurwa, nie migali? Zajęło mi kilka dobrych sekund zrozumienie, o co chodzi, ale policjant okazał się bystrzejszy. Zamiast się przestraszyć, tylko uśmiechnął się pod nosem, spojrzał na zmierzającego w jego kierunku rozjuszonego byka (ale tak naprawdę bramkarza Śląska Wrocław) i spokojnym tonem oparł: - Panie Grzegorzu, nie ma solidarności w narodzie. Proszę jechać.

Obiecałem kiedyś, że napiszę więcej o Grzegorzu Szamotulskim i może to jest właśnie dobry moment. Grzesiek nie jest jednym z wielu piłkarzy, których blisko poznałem, lecz osobą, bez pomocy której pewnie w ogóle nie zaistniałbym na poważnie w dziennikarstwie albo zaistniałbym w znacznie mniejszym stopniu. Był też „Szamo” świadkiem na moim ślubie, zostałem ja ojcem chrzestnym jego córki. Ma przedziwny charakter, bo nie znam drugiego takiego raptusa z aż tak gołębim sercem. Potrafi wpaść we wściekłość pozornie niemożliwą do okiełznania, ale nawet wtedy – gdzieś w głębi duszy – zaczyna chichotać i wymyślać ripostę „na potem”, czyli na moment, gdy już się ostatecznie uspokoi (bo już wie, że ta jego wściekłość jest w gruncie rzeczy śmieszna i nieuzasadniona). Czasami przechodzi ze stanu wkurwienia do stanu żartów w sposób niezauważalny. Osoby postronne mają go często za chama, niektórzy niepotrzebnie w ogóle boją się o coś go zapytać, a w gruncie rzeczy jest on jednym z najsympatyczniejszych ludzi, jakich zdarzyło mi się poznać.

Co najważniejsze – jako sportowca go absolutnie podziwiam i jednocześnie współczuję. Podziwiam, ponieważ nigdy się nie poddaje. Od kilku lat jego kariera jest zwichrowana, przerywana, pełna w gruncie rzeczy upokorzeń, nieadekwatna do skali talentu, ale nie było jednego dnia, w którym „Szamo” by sobie odpuścił. Wigilia. Dzwonię do niego z rana.

- Co robisz?
- Wracam z treningu.

On wiecznie albo jedzie na trening, albo trenuje, albo wraca z treningu. Sądziłem, że da sobie spokój, kiedy umarł trener Piotr Dzwonek, bo ja bym chyba – już wtedy przywalony ogromem niepowodzeń – machnął ręką i zdemotywował się kompletnie. Ale nie. Wkrótce potem chciał mi pomóc w odchudzaniu, więc biegaliśmy razem po Lesie Kabackim, przy czym ja raczej krokiem posuwisto-słaniającym się, on natomiast całkiem normalnie. W końcu nie wytrzymał, powiedział, że zaraz wróci i ruszył sprintem, żeby dalej – między drzewami – robić jakieś przewroty, pompki i brzuszki. Wokół jeździli rowerzyści. Pierdolnięty.

Śmieszą mnie piłkarze, którzy mówią: - Klub kupił mnie późno, przyszedłem nieprzygotowany, prosto z leżaka. Potrzebuję czasu! Wiem, że wychodzi z tego laurka – trudno – ale Grzesiek nigdy na leżak się nie położył, mimo że okazji miał do tego całe mnóstwo. Może zdarzyło mu się ze dwa razy przez ostatnie lata odpuścić trening, bo „zaginął w akcji”, ale – no właśnie – ze dwa razy. A tak, zapierniczał, mimo że nikt od niego tego nie wymagał i nikt mu za to nie płacił. Jak miał pójść na „strażaka” do Warty Poznań, to poszedł i po 24 godzinach zagrał w meczu, z ówczesnym liderem, na wyjeździe. I bramki nie puścił. Trener nie bał się go wstawić, bo miał przed sobą faceta bez zbędnego miligrama tłuszczu.

Nie ma przypadku w tym, że Grzesiek może w dowolnym dniu stawić się w dowolnym w gruncie rzeczy klubie i będzie gotowy do gry. Kiedyś odwiozłem go na lotnisko, miał lecieć do Szkocji, a dzień później zagrać sparing z Barceloną. Staliśmy w kolejce, a „Szamo” pytał: - Jak będzie po angielsku „zostaw”? A jak będzie „wyjazd”? Dzień później zagrał, bronił kapitalnie, był nawet bliski całkowitego zatrzymania Katalończyków, ale...

Wiele osób mu mówiło – daj już sobie z piłką spokój, zostań trenerem. No to szkolił jakichś dzieciaków, ale przede wszystkim samemu też trenował – a to ze Zniczem, a to z Dolcanem, a to w Nadarzynie, a to z młodą Legią. Gdziekolwiek go przyjęli. Rok temu Legia – ta dorosła – szukała bramkarza. „Szamo” – przełamując wewnętrzną dumę, ale przełamywał ją w ostatnich razach wiele razy – dzwonił gdzie tylko mógł. Prosił Macieja Skorżę, prosił Marka Jóźwiaka, prosił Jacka Magierę. Prosił tylko o jedno – dajcie mi tydzień zgrupowania, dajcie mi dwa sparingi. Skorża niby chciał, ale podobno „góra zabroniła”.

Jego kariera pikuje i generalnie – wiadomo, czas robi swoje – kończy się. Pikowanie to efekt jego charakteru, a także fatalnych życiowych wyborów. Kiedyś Maciej Szczęsny powiedział mniej więcej coś takiego (cytuję z pamięci): „Z coraz większym żalem wychodzę na boisko, bo wiem, że robię to kosztem szalenie zdolnego chłopaka, który jednak nigdy nie zrobi kariery przez swoje czyste, niczym nieskalane chamstwo”. Ha! To chyba z „Piłki Nożnej Plus”, z połowy lat dziewięćdziesiątych. Zapamiętałem to wtedy, bo takich rzeczy piłkarz o drugim piłkarzu raczej nie mówi, a potem – jak poznałem Grześka – cytat ten wrył mi się w pamięć na dobre.

Czyste chamstwo. No, momentami tak. Zwłaszcza kiedyś, bo teraz zdecydowanie "Szamo" się uspokoił i spokorniał, znormalniał... O chamstwie będzie później.

Jednak przede wszystkim zdecydowały złe wybory. Piszę ten tekst trochę z nudów, trochę dlatego, że nie ma co dać na stronę i siedzę dokładnie w tym samym miejscu, w którym siedziałem kilka lat temu, kiedy Grześka chciało sprowadzić Glasgow Rangers. Ja robiłem za pośrednika, „Szamo” był rozmowami lekko zirytowany, ponieważ kilka dni wcześniej jedna osoba (przez litość pominę nazwisko) podała się za jego menedżera i przedstawiła wymagania finansowe, jakie rzekomo ma Grzesiek: 4 tysiące funtów tygodniowo plus 2 tysiące funtów wyjściówki (ale rezerwowy bramkarz też miał „wyjściówkę” dostawać, tylko trzeci golkiper nie), no i premie. Problem w tym, że odchodzący właśnie z Rangersów bramkarz miał kontrakt 10+2, a nie 4+2, więc „Szamo” chciał trochę ponegocjować. Szkoci przedstawili sprawę jasno: tyle chciałeś – poprzez swojego menedżera – kilka dni temu, to tyle możemy ci dać i ani funta więcej. Ani funta! I na nic tłumaczenia, że menedżer nie miał żadnych upoważnień do rozmów.

Trwało przeciąganie liny. Ja mówiłem Grześkowi: - Idź! On na to: - Nie szanują mnie, nie okazują dobrej woli, nie chcą dać nawet sto funtów więcej, nie o kasę chodzi, tylko o ich podejście. Oni dzwonili: - Jutro badania lekarskie!

Miałem wrażenie, że Szamotulski chciał wtedy poczuć się przez ten klub trochę bardziej chciany i w końcu przedstawił taki warunek, który wydawał się oczywisty do spełnienia. Chyba sobie wykombinował, że on zażąda, oni się zgodzą (wiadomo) i on z tych negocjacji wyjdzie chociaż trochę usatysfakcjonowany, z twarzą.

No więc poprosił: - Spytaj ich, czy dadzą chociaż samochód służbowy.
A Glasgow Rangers na to: - Nie.

I w tym momencie Grzesiek uznał: - Niech się odpierdolą, nie odbieraj od nich telefonów.

Przypomniały mi się słowa Czesława Michniewicza, którego poznałem właśnie u Grześka, w mieszkaniu we Wronkach: - Grześka nie można zamykać w klatce, bo on nawet złotą klatkę rozwali.

Poszedł do Anglii, do Preston, bo wymyślił sobie, że zrobi tam furorę i przebije się do Premier League, gdzie starsi bramkarze są w cenie. Niestety, po tygodniu rozwaliło mu się kolano i stracił sześć miesięcy. Teraz można gdybać – a co by się stało, gdyby poszedł do Rangersów? Kontrakt był dla niego mimo wszystko bardzo korzystny – miał prawo odejść za darmo co pół roku, jeśli nie rozegra w ciągu rundy sześciu oficjalnych meczów (przy czym tylko on mógł w ten sposób wyplątać się z umowy, klub nie). A co ciekawsze, drugi – tzn. pierwszy – bramkarz Rangersów też chwilę później odniósł kontuzję, zespół awansował do finału Pucharu UEFA, w którym wystąpił bramkarz ściągnięty po fiasku negocjacji z Grześkiem.

Takich momentów – gdy trzeba było pójść w prawo, a poszedł w lewo – miał w całej karierze całą masę, zaczynając od pierwszego – jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, kiedy był takim dzisiejszym Wojciechem Pawłowskim (pewnie kojarzycie, kupiło go Udinese), tylko bardziej renomowanym, już po debiucie w reprezentacji. Zgłosił się wtedy AC Milan i przedstawił koncepcję wykupienia Szamotulskiego z Legii, a następnie umieszczenia go w Venezii, żeby się tam ogrywał. Do Venezii szedł też w tamtym czasie Kenneth Zeigbo i Grzesiek wiedział, jaki kontrakt zaproponowano Nigeryjczykowi. Kiedy usłyszał, że ma zarabiać dwa czy trzy razy mniej, powiedział „ciao”. A potem wylądował w jakimś mimo wszystko gównianym PAOK-u Saloniki. Kariera piłkarza czasami przypomina labirynt - wybierzesz złą drogę, złą ścieżkę i już potem - całkiem nieświadomie - idziesz w niewłaściwym kierunku. Na końcu natrafiasz na ścianę, ale już jest za późno, by zawrócić.

Wczoraj „Szamo” miał podpisać kontrakt w pierwszej lidze – żeby sobie pograć, dopóki zdrowie pozwala. Dzień wcześniej, wieczorem, dostał jednak zaproszenie z ŁKS-u Łódź. Znając jego przypadki, zgaduję, że z ŁKS-em coś ostatecznie nie wypali, a w pierwszej lidze kontrakt w tym czasie podpisze ktoś inny.

Największym jego błędem był powrót do Polski - do ligi pełnej zakompleksionych, niepewnych siebie trenerów, wystrzegających się silnych osobowości - zamiast trzymać się Szkocji i Hibernianu, gdzie bardzo go ceniono. Trener Mixu Paatalainen wręcz go uwielbiał. Jakiś czas temu dzwoniłem do Mixu (aktualnie to selekcjoner reprezentacji Finlandii) z pytaniem, czy nie ma pomysłu, gdzie Grzesiek mógłby zagrać. A on na to: - Mam pomysł. Ale nie powiem. Zrobimy tak. Najpierw ja porozmawiam z prezesem, czy mamy pieniądze na zakontraktowanie Gregory’ego u nas, a dopiero jak on mi powie, że nie mamy, to postaram się pomóc w inny sposób...

Nie lubią go trenerzy, ale tylko polscy, zwłaszcza ci, którzy go nie znają i nasłuchali się legend. Faktem jest, że Szamotulski ma jedną, dość nietypową cechę – czasami można odnieść wrażenie, że jest uzależniony od mówienia prawdy. Kiedy więc obcuje z debilem, jest kwestią czasu, kiedy na głos przedstawi swoje odczucia. Grała kiedyś Amica na Legii, do przerwy gospodarze strasznie z wronczanami jechali. Trener chciał wprowadzić zmiany, ale dość dziwne. I nagle „Szamo” spytał: - Pan mnie ma, kurwa, za jelenia? Że co? To już? To są te zmiany? Że pan tu tak to pozmienia i co dalej? Będą we mnie ładować przez następne 45 minut?

Józefowi Młynarczykowi, gdy przeprowadził trening na zmrożonym na beton błocku i gdy jedynym zdrowym bramkarzem pozostał Grzesiek, wygarnął: - Wszyscy twoi podopieczni są wrakami! Baię w Porto zajebałeś! Dudka w Korei zajebałeś! Matyska zajebałeś! A mnie nie zajebiesz!!!

Ale ta prawdomówność bywa zabawna.

Amica wygrała mecz z Servette Genewa w Pucharze UEFA. Długo wszyscy siedzieli i świętowali sukces. W końcu piłkarze przenieśli się świętować gdzieś indziej, zostali tylko trenerzy, działacze. No i zasiedział się „Szamo”. Tak z partyzanta.

Siedzą więc wszyscy - trenerzy, prezesi, przeróżni działacze - i piją whisky.
- Jaka piękna jest Genewa, zwłaszcza po zwycięstwie! – rozmarzył się Mirosław Jabłoński.
- Taa… - zgodził się Grzesiek.
- Ej, a co ty tu w ogóle robisz? Do pokoju! – ocknął się nagle szkoleniowiec.
- Panie, co to jest kurwa za różnica, czy ja będę pił tutaj z wami, czy z kimś innym w pokoju?
- W sumie, racja.

Nie brakowało też wtop. Ostatni raz Paweł Janas powołał Szamotulskiego na zgrupowanie bodajże na Maltę. Jego i Kuszczaka. Po którymś meczu drużyna chciała wyjść na piwo. Arkadiusz Głowacki, jako kapitan, miał poprosić selekcjonera o zgodę. „Głowa” więc poszedł i usłyszał odmowę. Wraca do stolika i mówi: - Nie zgodził się.

„Szamo” na to: - To on napizgany chodzi dzień w dzień, psa przewodnika potrzebuje, bo by do pokoju nie trafił, a nam się napić piwa nie pozwala?!

Niestety, Grześ nie zauważył, że selekcjoner właśnie stał za jego plecami. - Jak masz głupio mówić to nic nie mów! – poinstruował Janas.

Ale on się takich tekstów nie oduczył i nie oduczy nigdy, siedzi w nim taki nicpoń, który każe mu dorzucać do pieca. Gdy więc kierownik reprezentacji Polski Krzysztof Rola-Wawrzecki rozdawał kadrowiczom bilety na mecz, ale ręce niemiłosiernie mu się trzęsły, „Szamo” wypalił: - Ty bilety rozdajesz czy karty tasujesz?

O, teraz zaczynają mi się przypominać różne te historie, dzięki którym można zrozumieć, dlaczego niektórzy trenerzy wolą Grześka nie mieć w pobliżu. Trening Korony Kielce, prowadzi go Daniel Purzycki, udający, że kiedyś był napastnikiem. Tłumaczy ćwiczenie, które polegać ma na zagraniu do boku, potem jakiejś klepce, a kończyć się ma strzałem do pustej w zasadzie bramki. Zawodnicy kopią, Purzycki prezentuje, o co mu chodzi i na koniec kopie obok bramki.

- Wszystko zrozumiałe? Można zaczynać? – pyta.
- Trenerze, mam jedną wątpliwość. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. W tym ćwiczeniu chodzi o to, żeby strzelić gola, czy na koniec pierdolnąć w bandę, tak jak pan przed chwilą?

Uwielbiam go za poczucie humoru, jest mistrzem żartu sytuacyjnego (tym trudniejszego do opisania), ma niebywałą szybkość kojarzenia faktów, błyskotliwą ripostę, taki... chłopski rozum. Kiedy ostatnio Marcin Mięciel przyszedł na trening, ale nie z torbą sportową, tylko taką na kółeczkach. „Szamo” spytał: - A ty co, prosto z Hurghady?

Po prostu z nim nie można się nudzić, nie można się nie śmiać, ale to jest taka stara piłkarska szkoła – czyli są żarty, jest atmosfera, ale przede wszystkim jest zapierdalanie. Nie na 90 procent, tylko na 100. Na Tomasza Frankowskiego, z którym się bardzo lubi, denerwował się w czasie treningów – bo „Franek” się nie przemęczał: - Ty jesteś łowca? Ty jesteś owca, nie łowca! Ruszaj się!

A „Łowca” się tylko śmiał.

Tylko kiedy śmiech, to śmiech. A kiedy ma być poważnie, to jest poważnie. Był taki mecz, Korona Kielce zebrała baty w Białymstoku. Po spotkaniu roześmiany od ucha do ucha „Franek” ruszył podziękować Grześkowi za grę, padły ze dwa zdania i się rozeszli. Dziennikarze pytali: - Co pan powiedział Frankowskiemu?

- Nic.

A przecież powiedział, a raczej syknął: - Nawet się, kurwa, nie zbliżaj, bo ci te białe ząbki wybiję!

Szamotulski jest ambitny, chorobliwie, źle znosi niepowodzenia. Ta prawdomówność, kłapanie jęzorem bez patrzenia na konsekwencje, wychodzi na jaw zwłaszcza w sytuacjach dla niego stresujących. Amica grała mecz w Maladze, objęła prowadzenie, miała kolejne sytuacje i spokojnie mogła wygrywać 3:0. Zamiast wygrać – przegrała. Sytuacji nie wykorzystała, a przeciwnik już tak, w dodatku za jedną z bramek Grzesiek miał do siebie pretensje.

W szatni wszyscy siedzą w ciszy, wkurzeni, aż nagle wchodzi roześmiany od ucha do ucha Jabłoński: - Brawo! Super mecz! Gratuluję!

A „Szamo” jak oparzony: - Co ty, kurwa, gadasz?! Na bo, na bo i ten, ten? Tylko tyle masz do powiedzenia (Jabłoński się jąkał i jak przed meczem mobilizował zespół i mówił piłkarzom, by już szli na boisko, to często wychodziło z tego właśnie „na bo, na bo, ten, ten”)!

Grzesiek popatrzył, już nie wiedział, jak zaatakować trenera, nic mądrego mu do głowy nie przyszło, ale czuł potrzebę kontynuacji, więc jeszcze dorzucił: - Zdejmij do kurwy nędzy te okulary, bo ci zaparowały!!!

W szatni konsternacja, bo jednak wyzywanie trenera należy do rzadkości, Jabłoński stanął zamurowany, ale że Grześka znał od wielu, wielu lat i miał do niego ogromną słabość, to tylko odpowiedział: - Grzesiu, ty sobie lodu na głowę nałóż...

Inna scenka z tamtego czasu. Trening we Wronkach. Budowany jest hotel, więc ciągle słychać jakieś stukania młotkiem, krzyki robotników. Wiadomo – nikomu to nie przeszkadza. Jednak Jabłoński zaordynował trening, kończący się strzałami z dziesięciu metrów. A jak strzały z dziesięciu metrów, to oczywiście gole padają jeden po drugim. Zawodnicy celowo podpuszczają Grześka, chcąc go wprowadzić w stan silnego wkurwienia – wtedy zawsze bywa wesoło.

- Ej, Szamo, obroń coś w końcu!
- Zawołajcie jakiegoś bramkarza!

A Grzesiek już się w sobie gotuje, już mu dym idzie uszami. Za bramką usiadł jakiś Bogu ducha winny trener młodzieży, w kremowym prochowcu, takim, jaki nosił wtedy Jerzy Engel.

I gol. I znowu gol. I gol.

- Bronisz czy nie bronisz?

Szamotulski eksplodował: - Co to jest, kurwa, za trening?! Kto to, kurwa, wymyślił?! Robole jacyś napierdalają tymi młotami! Wrzaski jakieś! Pierdolą mi za bramką, przekrzykują się! Jeszcze przyszedł ten… - spojrzał na biedaczynę w płaszczu. – Jeszcze przyszedł Engel i nie może w spokoju treningu obejrzeć, bo robotnicy mu nie dają!!!

Cały zespół wył ze śmiechu.

Mógłbym tak pisać, pisać i pisać. Generalnie z Szamotulskim trzeba umieć się obchodzić – wtedy jest skarbem dla drużyny, bo ją napędza swoją ambicją, ochotą do pracy, za dobrego trenera wskoczy w ogień, a słabego popchnie w przepaść. Większość trenerów, którzy mieli okazję dłużej z nim pracować, traktowała go przyjaźnie. Wójcik, Janas, nawet Piechniczek, Jabłoński, Młynarczyk, no i wszyscy zagraniczni. Dziwne były jego relacje z Probierzem (nie podejmuję się oceny ich), a złe ze Stefanem Majewskim. Ten konflikt pewnie zaszkodził mu najbardziej. Drużyna na Majewskiego nie mogła patrzeć, ogólna złość narastała i narastała, zawodnicy całymi dniami kpili z trenera, albo też po prostu go nienawistnie obgadywali (miał ksywę „Bin Laden” – wymyślili ją piłkarze Zagłębia Lubin). Było kwestią czasu, kiedy komuś puszczą nerwy i kiedy zbierze się komuś na szczerość. No i wiadomo, że nie komuś, tylko Szamotulskiemu, który był w dodatku kapitanem zespołu. Po jednym z meczów jak znowu zaczął słuchać Majewskiego, to coś w nim pękło i wygarnął wszystko, co w nim siedziało. Ale naprawdę wszystko. W trybie błyskawicznym przeprowadził więc w szatni – na oczach trenera – referendum, kto go w ogóle szanuje (kolejni zawodnicy wyznawali, że nie szanują trenera!), a potem zaczął sięgać po coraz ostrzejszą artylerię, aż zrobiło się niesmacznie. Poruszał wszystkie możliwe tematy, absolutnie puściły mu hamulce. Krzyczał: - Co ty potrafisz, ty niemiecki ogórku! Pierdolisz nam ciągle o żywieniu, każesz nam obiad jeść przez godzinę i małymi kęsami, a twoje córki wyglądają jak dwa kartofle!

Musiało się to skończyć w jeden sposób – wywalili Szamotulskiego. Drużyna strajkowała, odmówiła wyjścia na trening, impas trwał ze dwa dni, ale w końcu wszystko wróciło do normy. Już po rozwiązaniu kontraktu, prezes Kaszyński zaprosił Grześka do gabinetu, gdzie sobie w przyjacielskiej atmosferze siedzieli i rozmawiali, a jak nagle przyszedł Stefan Majewski, to Kaszyński chłodnym tonem oznajmił: - Nie przeszkadzaj nam teraz!

„Kasza” polubił Szamotulskiego przy innej okazji, też związanej z napadem szczerości. Chciał zamrozić drużynie wypłatę premii, więc poszła do niego delegacja (przypomniało mi się jak młody Szamotulski, jeszcze w Legii, udzielił wywiadu: „Legia oferuje mi część pieniędzy w zawiasach, część zamrożonych. Nic z tego nie rozumiem. W zawiasach to są drzwi, a zamrożony jest Walt Disney”). Oprócz Grześka – bodajże jeszcze Dawidowski i Dembiński. I było jakoś tak.

- Niech pan spojrzy za okno, prezesie.

Kaszyński zaskoczony rzucił okiem.

- Niech pan mi powie, czy tu jest, kurwa, ładnie?!

- Co?

- Czy tu jest, kurwa, ładnie? Czy panu się wydaje, że ja przyszedłem do Amiki, bo mi się podobają Wronki? Pan myśli, że ja marzyłem całe życie, żeby grać we Wronkach? No chyba, kurwa, nie!!! Niech pan mi powie, czy może tu jest wspaniały stadion? No chyba, kurwa, nie!!! A może jest fanatyczna publiczność? No chyba, kurwa, nie!!! Ja tu przyszedłem grać dla kasy! I pan teraz mówi, że mi nie zapłaci tego, co obiecał! Jak pana nie stać na piłkę nożną, to niech pan tu zrobi żużel! Gollob będzie zapierdalał wokół boiska, ja mu mogę czyścić motor!!!

Od tamtej pory zespół miał płacone wszystko co do dnia.

Można tak długo, bez końca w zasadzie. Nie znam drugiej tak barwnej i tak specyficznej osoby jak Grzesiek. Lubią go niemal wszyscy, tylko niektórzy wolą "na odległość", czyli bez codziennego obcowania w ramach "jednej firmy" - wiadomo, ryzyko, że sami trafią pod ostrzał. Gdybym był szkoleniowcem pewnym swojej klasy – chciałbym go mieć u siebie, żeby trzymał mi zespół w ryzach. Gdybym jednak był kalafiorem i chciał się ze swoją ignorancją maskować – unikałbym „Szamo” jak ognia, bo kwestią czasu by było, kiedy zostanę przez niego publicznie zdemaskowany.

Zrobiłby dużo większą karierę, gdyby nie ta niewyparzona gęba. Ale… czy kariera to wszystko? Priorytet? Może dobrze, że pozostał sobą? Może dobrze, że przez całą karierę nie dał się złamać? Może dobrze, że nie został mydłkiem grzecznie mówiącym „dzień dobry” największym nawet patafianom? Szanuję go za to. Rozegrał 343 mecze na najwyższym poziomie rozgrywkowym, w różnych ligach, nigdzie nie będąc rezerwowym. Talentu miał dość na trzy razy lepsze kluby i ze 100 spotkań więcej, ale coś za coś. Wariatów też nam trzeba. Ja do wariatów, do trudnych charakterów, mam słabość. Nigdy nie był lawirantem, nigdy nie kalkulował. Jego świat jest w gruncie rzeczy prosty – albo kogoś lubi i szanuje, albo nie. I po prostu to mówi.

Mam tylko nadzieję, że w końcu znajdzie klub, w którym spokojnie sobie pogra, ze dwa lata. Kiedy był młody, nie dbał o siebie, w szczytowym okresie ważył ponad 100 kilogramów. A mimo to – był na topie, zbierał same dobre recenzje, wszystko przychodziło mu łatwo, nie musiał się nawet starać. Gdy się za siebie wziął, gdy teraz trenuje jak dziki i waży 87 kilogramów, gdy czuje że właśnie teraz grać może najlepiej – ma notorycznie problem z klubem. Jak już gdzieś idzie to tylko na moment, jako strażak. Wskakiwał w ostatniej chwili, bez treningów z zespołem, bez meczowego rytmu. I mówiono: - Eee, to już nie to.

A ja go znam i wiem, że potrzeba mu tylko zaufania i odrobiny czasu, bo jak ważne jest dla bramkarza granie – wiadomo. W Jagiellonii wskoczył po sześciu miesiącach bez meczu, z dnia na dzień, „Jaga” żadnego spotkania nie przegrała, ale i tak uznano, że już bronić nie umie. A przecież rundę wcześniej był bohaterem w Szkocji. Nagle zapomniał czy może wypadało go wprowadzić w meczowy rytm, jak każdego piłkarza?

Przypomniała mi się teraz impreza pomeczowa we Wronkach. Impreza – za duże słowo. Domówka. Siedzimy, jest kilku piłkarzy, telewizor wyciszony, ale leci akurat Liga+. Amica zremisowała chyba z Górnikiem, 1:1. Jacek Wiśniewski uderzył z 20 metrów, piłka szła w sam środek, Grzesiek przyklęknął, chciał piłkę spokojnie przyjąć na rękawice, zamiast łapać, więc opuścił ręce między nogi. Niestety, źle ustawił dłonie i piłka odbiła się od nich do boku, zamiast do przodu (taki miał zamysł, nikt nie nabiegał) i wturlała się do siatki.

No to siedzimy w mieszkaniu, wszyscy piłkarze udają, że akurat przestali oglądać Ligę+, co jest groteskowe, bo przecież właśnie pokazywany jest ich mecz. Jednak wiadomo, o co chodzi – udają, żeby nie denerwować Grześka, który powoli zaczął zapominać o tym babolu i któremu powoli wracał humor.

Nagle przychodzi Rossi, żona „Szamo”, z talerzem kanapek. Już miała je położyć na stół, ale uprzednio spojrzała na telewizor, akurat pokazywali gola. On kątem oka widzi, że ona ogląda tę szmatę, ona zupełnie niewinnie wgapia się w telewizor. U niego narasta zdenerwowanie, u niej - ciekawość.

- Grzesiu… A czym ty właściwie chciałeś to obronić? – zapytała, a wszystkim aż jedzenie stanęło w gardle.
Ciszę przerwał dopiero wrzask „Szamo: - CHUJEM!!!

Ach, jeszcze jedna historia. Z dedykacją dla naszego wspólnego kolegi, „Murzyna” z Poznania, mającego pub sportowy BSA w Poznaniu przy ulicy Długiej 11. „Murzyn” czyta Weszło, więc zrobi mu się miło. Kiedyś przyjechał do Wronek, po meczu cała drużyna poszła do jacuzzi. No i siedzą w tym jacuzzi zawodnicy plus „Murzyn”.

Przychodzi Paweł Janas. Nagle staje, patrzy na obcego człowieka, i pyta: - A to kto?
- A to, trenerze, jest Nikoś! Nikoś, poznaj trenera Janasa!

Janas zmieszany. Nikoś – brzmi groźnie. W związku z tym grzecznie przeprosił i zniknął.

„Murzyn” siedzi taki dumny, zadowolony, wreszcie po kilku minutach, dla potrzymania miłego dla niego tematu, pyta: - Ty, Szamo, a w zasadzie to dlaczego Nikoś? Od tego mafiozy? Że tak groźnie wyglądam?
- Nie, kurwa, od jakiego mafiozy! Od Nikodema Dyzmy, bo się wpierdalasz tu na krzywy ryj do jacuzzi i nikt nie wie, kim jesteś!

Dużo przekleństw? No tak, Grzesiek lubi poprzeklinać, ale... umie to robić. Są ludzie, którzy mają z tym problem, którzy przeklinają sztucznie i w ich ustach których "brzydkie" wyrazy rażą, natomiast u niego nie. Oczywiście, umie dogryzać całkiem cenzuralnie.

Znowu Wronki. Ukazał się akurat wywiad z Ryszardem Forbrichem, który o Marku Pogorzelczyku powiedział: "żmija wychowana na mojej piersi".

Dyrektor Pogorzelczyk przychodzi do klubu.
- Cześć Artur.
- Cześć Szamo - odpowiada zmieszany Marek Pogorzelczyk.

Dzień później to samo.
- Cześć Artur.
- Cześć Szamo.

- Szamo - zawołał jeszcze Marek Pogorzelczyk. - A dlaczego mówisz na mnie Artur?
- Jak to?
- No, dlaczego mówisz Artur?
- Nie rozumiem.
- No, mówisz na mnie Artur, a ja nie mam na imię Artur.
- Przecież to oczywiste.
- Artur? Oczywiste?
- Artur Żmijewski!

* * *

No to na deser. Młodziutki "Szamo", lat 16. Pierwszy trening w seniorach Lechii Gdańsk.
- Młody! - zawołał go kapitan zespołu. - Zostań jeszcze, postrzelamy ci wolne.
- Wolne to sobie strzelajcie komu innemu.

I "Szamo" troszkę starszy, Legia. W klubie nie ma pralki, piłkarze cały sprzęt codziennie piorą w domu. Grzesiek idzie na trening, tapla się w błocie, od stóp do głów, potem kombinezon zdejmuje, wrzuca do wiadra, wiadro zalewa wodą. Z tym ekwipunkiem ładuje się bez pukania do gabinetu prezesa Pietruszki, stawia mu wiadro na biurko z takim impetem, że błoto rozchlapuje się na boki.

- Niech pan mi powie, że mam to sam uprać!

Pralka została kupiona dzień później. A o tym jak fałszował powołania do kadry, wysyłając do klubów lipne faksy nie będę już pisał - zgrany temat.

* * *

Pewnego wieczoru zapytałem: - Jaki najlepszy piłkarz strzelił ci gola? I tu rzuciłem jakieś niepoważne w gruncie rzeczy nazwisko, bo żadne topowe nie przyszło mi do głowy. Grzesiek chwilę się zastanowił i odpowiedział: - Nieee, on nie. Lepsi byli Ronaldo i Romario.

To nawet przyjemne - na pytanie, kto ci strzelił gola, nie odpowiadać "Gajtkowski", tylko "Ronaldo i Romario".

Krzysztof Stanowski (weszlo.com)

Cały tekst wraz z unikalnymi zdjęciami możecie przeczytać tylko na weszlo.com.

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.