Leszek Arent w Galerii Sław Koszykarskiej Legii - fot. Legionisci.com
REKLAMA

Wywiad z Leszkiem Arentem, 4-krotnym mistrzem Polski z Legią cz.1

Bodziach, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

W październiku zeszłego roku koszykarska Legia uhonorowała wspaniałego przed laty zawodnika naszego klubu, Leszka Arenta, włączając go do Galerii Sław Koszykarskiej Legii. Arent całą swoją karierę poświęcił Legii - grał w niej z numerem 5, zdobył cztery mistrzostwa Polski i reprezentował nasz klub w wielu meczach europejskich pucharów. Zachęcamy do przeczytania obszernej rozmowy z tym wspaniałym zawodnikiem i trenerem:

Jak zaczęła się Pańska przygoda z Legią?
Leszek Arent: Całe moje sportowe życie spędziłem w Legii, której jestem wychowankiem. W Legii byłem od 1952 roku, choć koszykówką zacząłem się interesować nieco wcześniej. Chodziłem do Liceum Batorego, a kiedyś była taka rejonizacja - warszawskie kluby ligowe miały swoje szkoły, do których próbowali dotrzeć, żeby zainteresować uczniów i nauczycieli. YMCA warszawska - tam to się wszystko grupowało, było olbrzymie zainteresowanie koszykówką. Największym problemem Legii w tamtym czasie był brak sali. Ta powstała dopiero w 1956 roku. Cztery pierwsze lata to była taka tułaczka. Młodzi z Legii trenowali wtedy regularnie tylko latem. Zimą szukaliśmy kontaktu z drużynami, które miały jakieś godziny zarezerwowane na sali. W Warszawie wtedy była sala AWF-u, YMCA, Pałac Kultury i na tym kończyły się sale pełnowymiarowe, w których można było pograć. Większość sal szkolnych nie nadawała się wtedy do gry, ze względu na małe wymiary.

Mieszkałem blisko stadionu Legii, całe moje dzieciństwo to była Legia. Przy stadionie Legii funkcjonowały wtedy wszystkie dyscypliny, a mnie najbardziej interesowała koszykówka. Z uwagi na to, że Batory był takim liceum wiodącym.

Kto Pana namówił do treningów w Legii? Trenerzy, nauczyciele?
- Nie, to zainteresowanie wyszło ode mnie. Wzrostem wtedy nie pasowałem do koszykówki, bo dopiero później mój wzrost podskoczył, choć i moje 185 centymetrów to wciąż było mało. Jeśli chodzi o wzrost, mieściłem się gdzieś w połowie drużyny. Pierwsze lata były bardzo trudne, z uwagi na wspomniany przeze mnie brak sali. Treningi odbywały się z reguły na kortach Legii, obecnych bocznych kortach. Później zrobiono korty tenisowe na rogu Czerniakowskiej i Łazienkowskiej. Tam też zrobiono boiska. Sala zaczęła funkcjonować około 1956 roku, a w tamtym czasie Legia miała siatkarzy, siatkarki i pomieścić wszystkich w jednej sali nie było wcale takie łatwe. Trzeba też pamiętać, że to nie był sport zawodowy, tylko amatorski i wszyscy musieli się tam jakoś zmieścić w godzinach popołudniowych i wieczornych. To było trudne, szczególnie, że oprócz pierwszych drużyn, każda z sekcji miała drużyny młodzieżowe.

Zanim trafił Pan do pierwszego zespołu, grał Pan w rozgrywkach juniorskich?
- Tak i chociaż nie mieliśmy najmocniejszej drużyny - były wtedy w Warszawie silniejsze zespoły juniorskie - graliśmy 1-2 sezony w jakichś rozgrywkach. Potem natomiast przeszedłem wszystkie szczeble rozgrywkowe, a było ich w koszykówce wtedy bardzo dużo - A klasa, B klasa, liga wojewódzka, potem grałem w rezerwach Legii. Mam z występów w rezerwach Legii jeszcze taką statuetkę z okazji zdobycia mistrzostwa Warszawy, w których brały udział właśnie rezerwy różnych drużyn. Z tą drużyną, którą prowadził Karol Lubelski weszliśmy do drugiej ligi. Tam było zdobywanie doświadczenia. Mój debiut w pierwszym zespole Legii miał miejsce w 1958 roku. Jeszcze zanim załapałem się do pierwszej drużyny Legii, grałem już w młodzieżowej reprezentacji Polski. To było w 1957 roku. To też świadczy o tym, że wejście do pierwszej drużyny Legii nie było takie łatwe.

Sport w Warszawie po wojnie, w latach 50. koncentrował się wokół stadionu Legii i parku Agrykola. Wtedy w stolicy nie było innych tak dużych obiektów jak Legii. Tam odbywały się Spartakiady.

W 1957 roku Legia zdobyła mistrzostwo Polski, ale Pan w nim nie miał swojego udziału?
- Byłem tam w składzie tylko dorywczo. Na przykład byłem nawet w składzie na mecz na Torwarze z ASK Ryga. Wtedy jednak głównie grałem w II lidze w barwach Legii. Debiutowałem w pierwszym zespole dopiero w sezonie 57/58, kiedy zdobyliśmy wicemistrzostwo. W sezonie 1959/60 po zmianie trenera z Ulatowskiego na Maleszewskiego, znalazłem się od razu w pierwszej piątce drużyny.

Wiele osób mówi, że w tamtym okresie mogliście zdobyć więcej mistrzostw kraju.
- Nie zapomnę pechowo przegranego mistrzostwa Polski 1960/61. Legia miała zawsze mnóstwo antagonistów, kiedyś także w Warszawie. I grając na AWF-ie po prostu nas oszukali. Sędziowie byli wtedy z Łodzi. To był nasz ostatni mecz ligowy i przy zwycięstwie z AWF-em, po raz drugi bylibyśmy mistrzami Polski. Przy jednym punkcie prowadzenia z naszej strony, w ostatnich sekundach meczu sędziowie gwizdnęli faul... "Stolik" uznał, że gwizdek nastąpił w czasie, przed końcem meczu. My byliśmy przekonani, że nie dość, że nie było faulu, to gwizdek nastąpił po zakończeniu czasu. Sitkowski rzucił wtedy oba rzuty wolne i oni wygrali mecz, właściwie nic nie zyskując, bo awansowali bodajże o jedno miejsce w tabeli, z szóstego na piąte. Wtedy mistrzem Polski została Wisła Kraków, która w ostatniej kolejce przegrała mecz w Lublinie. Nawet nie wiedzieli, że są mistrzami Polski. Dopiero po kilku godzinach dowiedzieli się, że Legia przegrała z AZS-em. To wtedy było niecodzienne, żeby lokalne drużyny tak się "wyżynały", gdy jedna z nich nie miała nic do ugrania, a druga grała o mistrzostwo Polski.

W 1958 roku graliście dość egzotyczne mecze, m.in. z Armią Mongolską, Albańską, i Wasze wyniki były rekordowe. Te drużyny były aż tak słabe?
- Jako reprezentacja Wojska Polskiego graliśmy na Spartakiadzie Armii Zaprzyjaźnionych w Lipsku z tymi drużynami. Ja wtedy właśnie byłem w wojsku w Legii, w latach 1957-59. Oni nie potrafili grać w koszykówkę, ale jako armia musieli wystawić skład, stąd takie wyniki. Ale na całej Spartakiadzie były też bardzo mocne drużyny.

Dwa lata później wyjechał Pan do Chin.
- W 1960 roku był wspólny wyjazd z reprezentacją Wojska Polskiego do Chin. Tę drużynę tworzyliśmy razem ze Śląskiem Wrocław. Rok później pojechałem z reprezentacją Polski, właściwie taką lekko odmłodzoną pierwszą reprezentacją, do Gruzji. To był wspólny wyjazd reprezentacji koszykówki kobiet i mężczyzn. W 1961 roku na mistrzostwa Europy do Belgradu pojechało pięciu legionistów.

Jak Wasz wynik z Belgradu był odbierany w kraju? Mówiono, że słabo wypadliście?
- Tak, liczono wtedy na dużo lepsze miejsce. Wtedy była zmiana trenera, drużynę objął Zagórski. My zajęliśmy dopiero 9. miejsce, to był nieudany start. Dwa lata później zdobyliśmy wicemistrzostwo Europy.

Graliście też wiele meczów w europejskich pucharach.
- W latach 60. zagraliśmy około 20 meczów w europejskich pucharach. Czterokrotnie graliśmy z Realem Madryt. Pierwszy mecz w Warszawie wygraliśmy, w rewanżu sędziowano po gospodarsku i odpadliśmy w Madrycie. Mecze z Realem były wielkim wydarzeniem w Warszawie - towarzyskim i sportowym. Graliśmy je w hali Gwardii, podobnie jak i spotkania z Heidelbergiem czy CSKA Moskwa. Dziś znana jako hala targowa, kiedyś wykorzystywano ją jako sportową. W 1953 roku odbywały się tam Mistrzostwa Europy w boksie i od tamtego czasu do lat 70. była obiektem sportowym. Niezbyt dobrze była utrzymywana. Zimą, kiedy trwał sezon koszykarski była niedogrzana. Treningi w niej to była makabra. Jak były mecze, to było trochę lepiej - zawsze było dużo ludzi i od razu robiło się kilka stopni cieplej. Były tam potłuczone szyby, gołębie latały, innymi słowy rudera. Ale innej sali w Warszawie nie było.
Chociaż były też mecze europejskich pucharów, które graliśmy w hali na 29 Listopada. Wtedy nie było mowy o graniu w halach tak nowoczesnych, jak te dzisiejsze. Mecze oglądało maksymalnie kilka tysięcy widzów.

Sporo meczów, jak choćby ten w Ostendzie, graliście na świeżym powietrzu.
- Tak, to było tournee w Belgii i graliśmy z drużyną łotewską z Rygi, wtedy radziecką, mającą w składzie Krumnisza. To były mecze na placach bazarowych. Sprzątali wtedy stragany i odbywały się mecze, które cieszyły się sporym zainteresowaniem. Nawet na fotografiach [Leszek Arent prezentuje podczas rozmowy zdjęcia z tamtego wyjazdu - B.] widać w tle trybuny. ASK Ryga to była wtedy najlepsza drużyna klubowa w Europie.

Co Pan robił po zakończeniu gry w koszykówkę?
- Od 1970 roku przez 12 lat prowadziłem reprezentację juniorów. W tym czasie rozegraliśmy ponad 250 meczów. 5 razy graliśmy w mistrzostwach Europy. Grałem w koszykówkę w Legii do 30. roku życia, do 1967 roku. Już wcześniej jednak, w 1965 roku rozpocząłem pracę jako trener juniorów Legii. Do 1972 roku wespół z Majerem i Pawlakiem byliśmy trenerami juniorów w klubie. Ja zajmowałem się wtedy najmłodszą grupą i rekrutacją, a oni prowadzili starsze grupy. Majer na przykład z Piltzem, Tramsem, Olejnikiem i innymi zdobył mistrzostwo Polski juniorów. Od 1968 roku rozpocząłem pracę w Polskim Związku Koszykówki jako trener młodzieżowy. Stąd późniejsza praca w reprezentacji Polski juniorów, która trwała do 1981 roku. Potem zacząłem pracę w Studiu Wychowania Fizycznego Politechniki i tam pracowałem do emerytury jako nauczyciel. Prowadziłem też drużyny Politechniki, najpierw kobiet, potem mężczyzn.

Z Legii nie miał Pan propozycji, żeby zostać trenerem?
- Nie.

W 1959 roku Legia zajęła drugie miejsce w rozgrywkach Pucharu Polski, przegrywając w finale ze Śląskiem. Jak traktowaliście te rozgrywki?
- Puchar Polski nigdy w Polsce nie był traktowany tak, jak powinien być traktowany. Kiedyś to była bardziej forma uzupełnienia rozgrywek, dania szansy innym drużynom. Nigdy nie miał bardzo wysokiej rangi. Był po prostu zaliczany do kalendarza. Rozgrywki ligowe to były kiedyś raptem 22 mecze. W porównaniu do liczby meczów, jakie rozgrywa się teraz w Polsce, a już nie mówiąc o NBA, gdzie gra się ponad 100 spotkań, to jest nic.

Dlatego graliście tak wiele meczów towarzyskich?
- Liga zaczynała się pod koniec października i trwała 6 tygodni, do świąt. Później była miesięczna przerwa i pod koniec stycznia rozpoczynała się druga runda, która kończyła się w marcu, i to był koniec. Żeby drużyny były w jakimś treningu, to wymyślano dodatkowe imprezy. Część drużyn wyjeżdżała za granicę. To był dla zawodników wielki magnes, atrakcja. To już mobilizowało do większej pracy na boisku. AZS Warszawa często wyjeżdżał do Francji, my z kolei mieliśmy kontakty z Litwą, gdzie jeździliśmy przed sezonem, czasem po sezonie. Zazwyczaj to jednak odbywało się bez udziału reprezentantów. Kadra dosłownie następnego dnia po zakończeniu rozgrywek ligowych wyjeżdżała na zgrupowanie, gdzie przebywało się całymi miesiącami.

To prawda, że Trams przejął po Panu numer 5?
- W 1965 roku pojawił się Włodek Trams. Właściwie to on przejął po mnie numer, który ja kilka lat wcześniej przejąłem po Zdzisławie Popławskim - numer 5.

Trams był tak wielkim talentem, jak wszyscy mówią?
- Istotnie był talentem. Szkoda, że tak pokierował swoim życiem, ale to jego wybór.

Kiedy grał Pan czynnie w koszykówkę, nie było podobnych "nalotów", jak ten z 1970 roku, gdy Legia wracała z Neapolu?
- Nie. Widocznie robili to tak nieostrożnie i na taką skalę, że to musiało się tak skończyć. Mnie już wtedy nie było ani w składzie, ani na tym wyjeździe, tak że szczegółów nie znam. Słyszałem tylko relacje jak sprawa ciągnęła się w sądzie. Obciążali się tam nawzajem. Właściwie od tego momentu Legia nie mogła się już pozbierać. Zawodnicy tacy jak Jurkiewicz czy Kozak pojawiali się na bardzo krótko i odchodzili. Oni nie byli związani z Legią tak naprawdę. Legia nie miała szczęścia do działaczy. Zwykle to byli jacyś funkcyjni ludzie z wojska, którzy pewnie nie z pełnym zaangażowaniem się w to włączali. Z zazdrością patrzyliśmy na przykład jakich oddanych działaczy miał Śląsk Wrocław. W Legii nigdy się takich nie dorobiliśmy. Ci ludzie przychodzili i odchodzili. Szukano wtedy ludzi wpływowych, chodziło o załatwienie czegoś. Nie było przecież wtedy sponsorów. My dostawaliśmy 450 złotych na dożywianie, co wtedy stanowiło taką samą wartość, a może nieco mniej niż dziś 450 złotych. Regulamin klubowy I ligi zakładał - pewnie wszyscy zawodnicy dostawali taką właśnie gratyfikację na zakup dodatkowych kalorii.

Nikt nie grał wtedy zawodowo, nie miał zatrudnienia z klubu?
- W tamtych latach nie było sportu zawodowego. Jedynym człowiekiem w Legii, który był na etacie był Wichowski. I ten etat i tak był śmieszny, bo był na etacie sekretarza sekcji hokejowej, bo innego w Legii nie było. Za śmieszne pieniądze, to było tyle ile mógł zarobić urzędnik, czyli jakieś tysiąc kilkaset złotych.

Znalazłem informację, że Wichowski już w kwietniu 1960 roku zgłosił oficjalnie chęć odejścia z Polonii, ale ci nie chcieli go puścić i zamiast zwolnić go, skreślili go z listy. W Legii mógł oficjalnie zagrać dopiero po okresie karencji, 30 listopada 1960 roku.
- To była wtedy gwiazda polskiej koszykówki, więc nie ma się czemu dziwić. On z Polonią w poprzednim sezonie zdobył mistrzostwo Polski, to była wielka postać. Zmiana barw klubowych z jednego do drugiego lokalnego klubu nieraz budzi emocje.

Jak wyglądały w tamtych latach relacje zawodników stołecznych klubów? Mecze derbowe traktowaliście prestiżowo?
- Oczywiście, rywalizacja między nami była, taka czysto sportowa. Choć nie wiem czy nie bardziej miało to miejsce wśród kibiców niż zawodników. Z zawodnikami innych warszawskich drużyn poza boiskiem byliśmy często przyjaciółmi, z wieloma spotykamy się do dziś. Nie było żadnych antagonizmów między nami, zawodnikami Legii, AZS-u czy Polonii. Natomiast z kibicami było inaczej. Jak się pojawiło w zielonym dresie na Konwiktorskiej, to aż ściany drżały jak przy trzęsieniu ziemi. Tak po prostu reagowała publiczność.

Jak Pan oceni trenerów, którzy Pana szkolili? Wielu graczy szło cały czas za Maleszewskim, specjalnie dla niego zmieniali kluby.
- To był autorytet. Wcześniej prowadził reprezentację Polski. To była, obok Olesiewicza, uznana firma trenerska w Polsce. Oczywiście ogromny autorytet.

A Ulatowski?
- Ulatowski poświęcił się pracy naukowej na AWF-ie i nie włączał się tak bardzo do spraw szkoleniowych koszykówki. To też wielka postać, ale raczej jako teoretyk, nie praktyk.

Który z meczów europejskich pucharów wspomina Pan najlepiej? Wygraną z Realem?
- Niewątpliwie tak, to było coś. Potem mecz z CSKA był wydarzeniem, ale starczyło nam sił tylko na pół meczu. W drugiej wyraźnie przegraliśmy, ale oni mieli taką przewagę wzrostu, że nie mogliśmy sobie z nimi poradzić. Lepszy w naszym wykonaniu był mecz rewanżowy w Moskwie. Tam przegraliśmy 12 punktami i to był nasz niezły mecz.

W sezonie 1960/61 sporym krokiem do tytułu mistrza Polski była wysoka wygrana z Lechem w hali Gwardii. Pstrokoński zdobył wtedy 43 punkty.
- On był zawsze utalentowany rzutowo i zdobywał dużo punktów. Na nim opierała się i drużyna Legii, i reprezentacja Polski. To jest wielka postać w polskiej koszykówce. Pewnie jedna z największych, obok Wichowskiego czy Łopatki.

Kto był najlepszym zawodnikiem Legii tamtych czasów?
- Zdecydowanie Wichowski, z uwagi na to, że grał na takiej pozycji. Pstrokoński prawie na równi z nim. Trudno powiedzieć. Bez jednego i drugiego ta drużyna nie prezentowałaby takiego poziomu.

A Trams?
- Nie wiem jak to powiedzieć, ale to był bardziej typ indywidualisty. Pewnie był trudny do włączenia w tryby gry zespołowej. Jego możliwości były na pewno ogromne. Silny fizycznie, bardzo sprawny, ale był trudny do okiełznania. Pamiętam, opowiadano mi pierwsze zdarzenie w kadrze juniorów, bo on wyróżniał się na tle pozostałych już jako junior. Gdy trenerem kadry juniorów był Jerzy Bendkowski z Krakowa, Tramsa wyrzucono, bo uważali, że postępuje na boisku nie taktycznie - na przykład w opracowanych konkretnych schematach on rzuca, bo tak "czuje".

Kiedyś nie można było wyjeżdżać z Polski do zagranicznych klubów, ale sporo zawodników miało propozycje gry na zachodzie. Pan nie miał takiej propozycji przy okazji któregoś z zagranicznych wyjazdów?
- Nie. Nasze kontakty zagraniczne były mizerne. Wyjeżdżało się do Francji czy Włoch, gdzie była amatorszczyzna. Pierwszą zawodową koszykówką był Real Madryt, który sprowadził Amerykanów.

Graliście też w Pucharach w Niemczech, Bułgarii...
- Jeśli chodzi o kraje Demokracji Ludowej, to w ogóle nie było mowy o zmianie miejsca zamieszkania i gry tam. Można było co najwyżej myśleć o ucieczce za granicę, czyli nielegalnym wyjeździe. Wtedy trzeba jednak było znaleźć pracę i łączyć ją z grą. Wtedy nie było tak, że ludzie utrzymywali się tylko z koszykówki.

Jak klub nagradzał za mistrzostwo Polski, jak wyglądało świętowanie sukcesów?
- Zwykle był poczęstunek, ale to nie było nic wielkiego. Pamiętam, że za wicemistrzostwo Europy uhonorowano nas sumą pieniędzy, którą dziś można by sprowadzić do jednej średniej krajowej pensji. To było wtedy 3000 złotych, wręczone każdemu w kopercie. Taka była gratyfikacja za wicemistrzostwo Europy. W klubach raczej nie było takich nagród, ewentualnie jakieś rzeczowe prezenty. Tu sprawność działaczy klubowych grała rolę. W Śląsku mieli w swoim zarządzie dyrektora domu towarowego i po jakiś większych sukcesach dyrektor takiego domu umożliwiał zawodnikom kupno towarów po przecenie. To też nie było jednak wręczanie zawodnikom czegoś za darmo. Wręczanie pieniędzy sportowcom w tamtych czasach chyba uznawano za niemoralne.

W jaki sposób podziękowano Panu po zakończeniu kariery zawodniczej?
- Dostałem proporczyk z podziękowaniem na meczu rozpoczynającym ligę 1968/69, na 29 Listopada. Wisi ciągle u mnie w domu.

W której hali grało się Panu najlepiej?
- Zdecydowanie w hali Legii, bo te kosze mieliśmy dobrze "ostrzelane". Tam w sezonie było zawsze bardzo ciepło. Wszystkie drużyny przyjeżdżające do nas skarżyły się na zbyt wysoką temperaturę i uważano, że my specjalnie tak podgrzewamy, żeby im się trudniej grało. A tam był taki system ogrzewania i kierownik sali martwił się o opał na całą zimę i zwykle starał się wypalić wszystko, żeby na kolejną zimę dostać taki sam przydział węgla. I stąd było tam trochę cieplej niż gdzie indziej, ale nigdy z zamiarem, żeby dokuczyć drużynie przyjezdnej.

A Wy byliście do tego przyzwyczajeni?
- Dokładnie, nam pewnie było trochę łatwiej, bo byliśmy przyzwyczajeni do tego ciepła. Halą opiekowali się państwo Paczkowscy.

Miał Pan okazję zagrać na Torwarze.
- Byłem w składzie na mecz z Rygą. Wtedy jeszcze Torwar był niezadaszony, bardziej spełniał rolę lodowiska.

Mecz z Rygą był w tamtym czasie niemałym wydarzeniem. Podobno pojawiła się nawet transmisja telewizyjna?
- Tego nie pamiętam, żeby była z tego meczu transmisja. Ale na pewno w tamtych czasach Torwar miał warunki, żeby coś takiego zrobić. Na przykład małe sale nie pozwalały na rozstawienie kamer. Transmisję można było zrobić jeszcze z hali Gwardii, ale z małych sal, z wielkim sprzętem, który wtedy gabarytowo był naprawdę spory, trzeba by robić jakieś specjalne rusztowania, żeby to kręcić z jakiejś rozsądnej odległości.

Władysław Pawlak był czołowym zawodnikiem nie tylko Legii, ale i reprezentacji Polski.
- To był pierwszy center. Miał jednak niebywałego pecha, bo podczas treningu tuż przez Olimpiadą grając w piłkę nożną, jego własny obrońca kopnął go kolanem w głowę. Władek miał wstrząs mózgu. Tak naprawdę na Olimpiadzie pewnie Pawlak mógłby zagrać, ale nikt z lekarzy nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za jego zdrowie. Jemu się tak naprawdę nic nie stało. To był 1960 rok.

Gra w piłkę była wtedy częstą formą urozmaicenia treningu koszykarskiego?
- Zgrupowania kadry były wtedy na AWF-ie. Często jako sport uzupełniający grało się w piłkę. Przy wielotygodniowych zgrupowaniach była to forma urozmaicenia.

Chodziliście w tamtych latach na mecze piłkarzy Legii?
- Oczywiście, że tak. Często uczestniczyło się wtedy w życiu sportowym klubu.

Wszystkie sekcje były ze sobą zżyte?
- To był gigantyczny klub, który miał ponad 20 sekcji. To było trudne do ogarnięcia jako całość. My, jako że trenowaliśmy na 29 Listopada, byliśmy bliżej siatkarzy czy gimnastyków niż innych sekcji. Sekcje ćwiczyły wtedy na różnych obiektach.

Kontuzje Pana omijały?
- Raz miałem bardzo poważne skręcenie stawu skokowego. I nabawiłem się zapalenia płuc. O Maleszewskim krążyły zresztą takie legendy. Ludzie pokolenia przedwojennego stawiali często na twardość. Maleszewski klasyfikował zawodników: słaby biologicznie, bardzo słaby albo nędza biologiczna. Ci, którzy częściej chorowali, tak właśnie byli określani. I przez niego nabawiłem się zapalenia płuc. Wtedy ligę grało się piątek/sobota-niedziela i mecze były "parami", łączone. Mieliśmy taką parę Społem Łódź - Lech Poznań. Na wyjazd jechaliśmy starym Sanem, zdezelowanym i bez ogrzewania, a było wtedy zimno. Ja już byłem przeziębiony. Graliśmy pierwszy mecz w sobotę w Łodzi i już tam dostałem wysokiej gorączki. W sobotę nastąpił przejazd autobusem do Poznania. Tam już byłem bardzo przeziębiony, a trener mówi: "Twardych ludzi trzeba". Nie pozwolił na to, żebym nie wszedł na boisko. Zresztą w tym meczu z Lechem zdobyłem ponad 20 punktów, co na pewno można sprawdzić. Ale buzia mi się nie zamykała od kaszlu. I wdało się zapalenie płuc. To wykluczyło mnie na długo z rozgrywek. Dla Maleszewskiego było to trudne do zrozumienia. Jak później jego samego złożyła jakaś choroba, chyba lumbago i trafił do szpitala, nie pozwalał, żeby go ktoś odwiedzał. To byłby dla niego dyshonor, pokazać swoją słabość.

CDN

Rozmawiał Marcin Bodziachowski


Imię i nazwisko: Leszek Arent
Data i miejsce urodzenia: 2 lutego 1937, Warszawa
Pozycja na boisku: Obrońca, pozycja nr3
Kluby: Legia Warszawa 1957-67
Reprezentacja Polski: 74 mecze
Sukcesy: Mistrzostwo Polski w 1960, 1961, 1963, 1966
Wicemistrzostwo Polski w 1958
Awans do 1/4 finału Pucharu Europy 1960/61, 1961/62, 1963/64
Wicemistrz Europy w 1963


Jeśli ktoś z Was posiada kontakt do byłych zawodników i trenerów koszykarskiej Legii, prosimy o kontakt na bodziach@legionisci.com



REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.