REKLAMA

Wywiad z Leszkiem Arentem, 4-krotnym mistrzem Polski z Legią cz.2

Bodziach, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

W październiku zeszłego roku koszykarska Legia uhonorowała wspaniałego przed laty zawodnika naszego klubu, Leszka Arenta, włączając go do Galerii Sław Koszykarskiej Legii. Arent całą swoją karierę poświęcił Legii - grał w niej z numerem 5, zdobył cztery mistrzostwa Polski i reprezentował nasz klub w wielu meczach europejskich pucharów. Zachęcamy do przeczytania drugiej części obszernej rozmowy z tym wspaniałym zawodnikiem i trenerem:

PIERWSZA CZĘŚĆ WYWIADU

Jako klub wojskowy mogliście liczyć na lepszą opiekę medyczną?
- Nie wiem jak było gdzie indziej, bo grałem tylko w jednym klubie. Ale opieka była w miarę dobra. Był doktor Soroczko, Janczewski. Była legijna przychodnia w budynku koło basenu. Ci lekarze nam pomagali. Na przykład jak miałem zapalenie płuc, to Soroczko przychodził do mnie, robić mi zastrzyki, żeby rozpędzić tę chorobę. Kontuzje nie były wtedy takie częste. My też nie trenowaliśmy tak intensywnie jak obecnie - treningi mieliśmy tylko 3 razy w tygodniu, a teraz profesjonalne drużyny mają nieraz zajęcia 3 razy dziennie. Ale tak wtedy wyglądał sport. Jak zawodnik dochodził do 30-tki, uważano że jest już stary i powinien się wycofać. Nawet jeśli ma jeszcze umiejętności i chęci do gry.

Tak samo było z Panem? To była Pana decyzja o zakończeniu kariery?
- Wiedziałem, że jest konkurencja. Ponieważ przez 7 sezonów grałem w pierwszej piątce, właściwie nie schodząc z boiska, i dobijałem do granicy 30 lat, to sezon wcześniej zapytałem trenera, czy mam się już wycofać. Powiedział mi: 'Graj jeszcze sezon'. I wtedy na moje miejsce wszedł Trams.

Jak grał Pan w pierwszej piątce, kto był Pana zmiennikiem?
- Maleszewski należał do trenerów, którzy grali pierwszą piątką, dopóki ci gracze nie spadli za faule czy "nie umarli".

Czyli nie było częstych zmian.
- Nie było. Niektórzy trenerzy hołdowali zasadzie, że ich taktyka zmian to jest niezmienianie. Jak piątka wchodziła, to grała cały czas, chyba że wynik był taki, że trzeba było coś robić, albo prowadziło się wysoko i można było dać szansę komuś innemu.

Zawodnicy byli już przypisani do konkretnych pozycji - za obrońcę wchodził obrońca, za skrzydłowego skrzydłowy?
- Oczywiście, że tak. Ja grałem jako "trójka". To dziś pewnie nie do pomyślenia z tym wzrostem, jaki miałem. Dlatego w reprezentacji Polski nie było dla mnie miejsca na "trójce". Tam mogłem grać tylko jako "dwójka". Niestety miałem za małe doświadczenie z klubu na tej pozycji i trudno mi się było tam znaleźć. I w reprezentacji też nie mogli mnie wykorzystać. Na "trójkę" do reprezentacji nie pasowałem, a na "dwójce" sobie nie bardzo radziłem.

Mimo to 74 mecze w pierwszej reprezentacji Polski Pan rozegrał.
- Uzbierało się przez cztery lata. Byłem w dwóch kadrach Olimpijskich, przed Rzymem w 1960 roku i przed Tokio w 1964. Przy okazji pierwszej mówiono, że jestem za młody. To był pierwszy start po wojnie na Olimpiadzie i uważano, że bardziej należy się tam występ doświadczonych zawodników. Cztery lata później pojawili się już młodsi, wyżsi i bardziej perspektywiczni. Wtedy chyba byłem już za stary, miałem 27 lat.

Była szansa na wyjazd na Olimpiadę? Grał Pan w turniejach przedolimpijskich...
- Grałem na dwóch mistrzostwach Europy, w 1961 i 63 roku. Wykorzystanie mnie w reprezentacji było, jak już mówiłem, znikome. W klubie zdobywałem sporo punktów, natomiast w reprezentacji trudno mi było się znaleźć. Ale skoro powoływali, to przecież nie mogłem odmówić. To było wielkie wyróżnienie, zaszczyt. W meczach kontrolnych reprezentacji w tym czteroleciu grałem.

Wierzył Pan po cichu w wyjazd na Olimpiadę?
- Myślałem, że może dadzą mi szansę. Cztery lata wcześniej było miejsce w kadrze olimpijskiej dla tych, którzy wykazali się wcześniej w koszykówce.

Jak kiedyś reagowała publiczność, gdy drużyna przegrywała? Słyszałem od jednego ze starszych zawodników, że o ile dziś kibice skandują "nic się nie stało", to przed laty gwizdali, buczeli na swoich graczy - ostentacyjnie wyrażali swoje niezadowolenie.
- Myśmy nie mieli wtedy takiej fanatycznej publiczności, jaką ma teraz ta młoda drużyna Legii. Mi się czasem wydaje, że ci kibice nie bardzo reagują na to, co się dzieje na placu i gra się toczy, a oni bawią się zupełnie niezależnie. Kiedyś na pewno nie było ani takich obiektów jak obecnie, ani publiczności, która by reagowała tak jak ta. W Warszawie była Polonia, która miała dużo kibiców na koszykówce. Na AWF-ie też było spore zainteresowanie - o wiele większe niż obecnie, kiedy hala świeci pustkami. Wiadomo, że liczba widzów na meczach zależała też wtedy od wielkości obiektu, a my wtedy mieliśmy najmniejszy w całej lidze. Tylko te ważniejsze mecze graliśmy w hali Gwardii i wtedy przychodziło na nie dużo osób. Ale faktycznie, publiczność kiedyś nikomu nie darowała jak ten przegrywał. Trzeba było się z tym liczyć.

Nie było takich antagonizmów jak obecnie, jak jechaliście gdzieś w Polskę?
- Oczywiście, że były. W Krakowie czy Poznaniu, na Wybrzeżu - tam Legia nie była darzona sympatią. Nie wiem czemu ciągle dotykano zawodowstwa, tego nie mogłem zrozumieć. Naprawdę nikogo nie było na etatach - poza Wichowskim - który był zaczepiony na śmiesznym etacie. Nie licząc tych, którzy byli oficerami i grali w koszykówkę, ale oni normalnie pracowali jako oficerowie, mieli zajęcia i pracowali w różnych instytucjach wojskowych. Bednarowicz i Żochowski byli dziennikarzami w prasie wojskowej. Olejniczak po tym jak przyszedł do Legii, pracował w którejś z tych centralnych instytucji wojskowych. Golimowski też był wojskowym, bodajże w głównym zarządzie politycznym. Miał swoje godziny do wypracowania. Jeśli to się uznaje za sportowe zawodowstwo, to... tyle że nosili mundury, ale nie można powiedzieć, że to byli ludzie, którzy żyli z gry w koszykówkę.

A Pan?
- Ja po odbyciu służby wojskowej skończyłem zaocznie AWF i byłem stypendystą Legii. Może i to można uznać za zawodowstwo, bo dostawałem tysiąc złotych stypendium, ale musiałem się rozliczyć z każdego semestru - pokazywać indeks, zaliczenia, pisać sprawozdania. Później pracowałem jako półetatowy trener, ze stypendium tej samej wysokości.

Po meczu z Realem Madryt w Warszawie było wspólne wyjście zawodników obu drużyn w miasto?
- Były takie tradycje wspólnych wyjść. Podczas wyjazdów zagranicznych też jedliśmy wspólną kolację po meczu z drużyną przeciwną.

Prowadził Pan w Legii grupy młodzieżowe przez kilka lat. Nie było pomysłu, żeby został Pan pierwszym trenerem Legii?
- Wtedy trenerem był Majer, potem Pawlak. Zarządzał tym Andrzej Pstrokoński. Jak go teraz o to zapytałem, że nie wyszedł z taką ofertą, przyznał, że nie pomyślał o tym.

Oprócz Ulatowskiego i Maleszewskiego, Pańskim trenerem był także Karol Lubelski.
- Jak grałem w rezerwach Legii, to było w gestii Karola Lubelskiego. Wiele mu zawdzięczam. On wykonywał swoją pracę z wielkim oddaniem, był jednocześnie sekretarzem sekcji, załatwiał wszystkie sprawy organizacyjne.

Ryszard Żochowski, z którym grał Pan w drużynie, współtworzył księgę na 50-lecie klubu - do dziś największy zbiór informacji na temat wszystkich sekcji Legii.
- Żochowski przez długie lata był dziennikarzem w Żołnierzu Wolności, a później pisał w Przeglądzie Sportowym. Bednarowicz też pracował w prasie wojskowej.

Kiedyś koszykarska Legia była wielka, zaś od dłuższego czasu tuła się po niższych ligach.
- Koszykówka w Warszawie zginęła zupełnie. Kiedyś były trzy kluby w najwyższej lidze i to w czołówce. Były też dobre drużyny kobiece. Warszawa wtedy 'stała' koszykówką. Niedawno w Gazecie Wyborczej pojawił się taki artykuł 'Przed Górskim i Wagnerem był Zagórski'. Jak się słucha Michałowicza w relacjach z NBA, to on wspomina koszykówkę lat 80. Ale koszykówka już wtedy tak mocno nie stała. W latach 60., kiedy nie było jeszcze piłkarzy Górskiego i siatkarzy Wagnera, to właśnie koszykówka święciła triumfy. W Przeglądzie Sportowym z tamtych lat informacje z polskiej ligi i meczów reprezentacji w koszykówce pojawiały się na pierwszych stronach. Wtedy, gdy Przegląd miał cztery strony, koszykówka zajmowała całą pierwszą stronę.

O siatkówce wtedy było tyle co nic - suche wyniki na ostatniej stronie. Ale wszystko zmieniły sukcesy międzynarodowe reprezentacji. Koszykówka spadła w niebyt, natomiast siatkówka przeżywa wielkie chwile. Na mecze reprezentacji w Łodzi jeździ kilkanaście tysięcy osób.

Siatkówka, przynajmniej reprezentacyjna, stoi dziś na zdecydowanie wyższym poziomie sportowym niż koszykówka.
- Do tego przyczynił się Polski Związek Koszykówki i przepisy jakie wprowadzili. To, że w pierwszych piątkach drużyn grało przez jakiś czas trzech cudzoziemców spowodowało, że kluby zaczęły rozglądać się za zawodnikami zagranicznymi. W ten sposób wyeliminowali możliwość gry tych, którzy mogli grać w reprezentacji.

Zagórski miał trudny początek, gdy zaczynał jako trener.
- On został trenerem w 1961 roku i miał wtedy 31 lat. Byliśmy dla niego kolegami, zwracaliśmy się per ty. To nie jest łatwe.

Przez dwa lata jednak sporo osiągnął - to jest kwestia kadry zawodniczej, czy Zagórski do tego dojrzał?
- Jedno i drugie. Ja bym tego nie rozłączał. Trzeba mieć zawodników do gry. Jak to wykorzysta trener, to już jego dorobek. On to potrafił. Wprowadził trochę takich metod, które wtedy jeszcze nie funkcjonowały w koszykówce - trening sprawnościowy, siłowy. Wtedy królował pogląd, że koszykarz musi mieć ręce jak drwal i nogi z żelaza. Trener wprowadził trening siłowy i on sporo zmienił, zaczęły się treningi na siłowni. Inni trenerzy pukali się w głowę i pytali - co on robi. Dziś chyba nikt nie wyobraża sobie, żeby nie było treningu siłowego w tej dyscyplinie sportu.

Czyli w klubach nie mieliście wtedy zajęć w siłowni?
- Nie, absolutnie.

We Wrocławiu była szansa na złoto?
- Nie. Związek Radziecki był zdecydowanie dla nas za silny, oni dominowali wtedy wyraźnie, szczególnie pod względem wzrostu. Wydawało się, że Jugosłowianie z Koracem są nie do ogrania, a jednak wyszło, więc pewnie i tu mogłoby się coś takiego zdarzyć. Może brakowało wiary, że można wygrać? Cieszyliśmy się z wejścia do finału, mobilizacja oczywiście dalej była. Rosjanie w trudnych momentach zawsze grali poniżej swoich możliwości. Wydawali się wystraszeni odpowiedzialnością, gdyby coś poszło nie tak. Lęk przed rzutem czy śmielszych akcji, wskazuje że bardzo uważali na ryzykowną grę, aby utrzymać wypracowaną od początku przewagę.

Jak wspomina Pan zgrupowania z Legią?
- One były zdecydowanie bardziej męczące niż codzienne treningi. Normalnie przecież mieliśmy tylko trzy treningi w tygodniu, a na obozie dwa treningi dziennie. Nawarstwiało się to zmęczenie i mówiło się wtedy, że trzeba naładować akumulatory na całą rundę czy nawet sezon. Stąd przewagę mieli ci, którzy byli powoływani na zgrupowania kadry. Następnego dnia po zakończeniu rozgrywek ligowych kadrowicze już jechali na zgrupowanie i tam przez kilka miesięcy - w zależności od terminu imprezy - ciężko pracowali. Cały blok wschodni optował wtedy za rozgrywaniem Mistrzostw Europy na jesieni, bo wtedy mieli czas na przygotowanie. Cały zachód chciał natomiast grać na koniec sezonu ligowego, czyli najpóźniej w czerwcu. Nie wyobrażali sobie, że mogą nie mieć wakacji.

Przy zagranicznych wyjazdach zabieraliście coś na handel?
- Jakaś drobna wymiana była. Oczywiście na drobną skalę, a nie na taką, na jaką później niektórzy legioniści sobie pozwolili. Drobna wymiana "łaszków" w jedną czy drugą stronę miała miejsce.

Była też okazja zobaczyć ciekawe miejsca?
- Powiedzmy, na ile wyjazdy sportowe czasowo pozwalają na zwiedzanie. Na ile organizatorzy mogli zapewnić jakieś atrakcje turystyczne, bo my byliśmy wtedy "goli". Jechałem z juniorami na mistrzostwa Europy do Francji... Oczywiście państwo stać, żeby wykupić juniorom bilety lotnicze, ale nie graliśmy w Paryżu, tylko w Nowym Orleanie. Od razu wsiadaliśmy na lotnisku do autobusu do centrum Paryża, tam do pociągu i w powrotnej drodze to samo. Nie mieliśmy pieniędzy, żeby się chociaż na chwilę zatrzymać na pół dnia czy dzień, żeby ci chłopcy zobaczyli Paryż. Więc z Paryża zostało im tyle, co widzieli z okien autobusu z lotniska do centrum.

Na wyjazdy do Sofii, Madrytu czy Moskwy podróżowaliście z Legią pociągami?
- Wtedy się latało samolotami. Graliśmy mecze w takim okresie, kiedy pogoda jest nie bardzo "lotna", przez co samoloty później startowały, to rodziło kolejne komplikacje. Na dłuższe podróże lataliśmy samolotami. Tylko Maleszewski nimi nie latał, bo bał się latania, więc on jeździł pociągami. Do Madrytu jechał pociągiem przez Paryż, wyjeżdżał wtedy kilka dni wcześniej.

Klubowi działacze i prezesi jeździli z Wami na mecze zagraniczne?
- W Chinach był szef klubu, Potorejko. Wszystko zależało od atrakcyjności wyjazdu. Wyjazdy na zachód obstawiane były przez ważniejszych ludzi. Mniej atrakcyjne były wtedy wyjazdy do Pragi czy krajów do nas przylegających ze wschodu. Trzeba było zwykle sędziego dołączyć do ekipy, bo takie były przepisy.

On sędziował później mecz Waszej drużynie?
- Nie, z reguły nie, ale tu chodzi o różne turnieje. Sędziowie, którzy przyjeżdżali z nami, sędziowali mecze innym zespołom.

Zawodnicy mieli wtedy kontakt z Potorejką?
- To był bardzo sympatyczny człowiek, kontaktowy. W wojsku miał swoje dojścia. Był bardzo dobrym organizatorem, to dzięki niemu Legia miała tak szybko sztuczne oświetlenie, bo powstało ono z jego inicjatywy. Pewnie musiał się nieźle napracować, żeby to przeforsować, bo to był spory wydatek w czasach, kiedy wszystko miało być "najtaniej, najtaniej i najtaniej".

W polskiej lidze zdarzali się wtedy zawodnicy zagraniczni?
- Nie było takiego przypadku. Pierwszym obcokrajowcem był Washington, który grał w Lublinie pod koniec lat 70.

Piłkarską Legię prowadzili w tamtych latach zagraniczni trenerzy - Steiner, Vejvoda. Nie było pomysłów, żeby i koszykarzom ściągnąć szkoleniowca z zagranicy?
- Wtedy się uważało, że polska myśl szkoleniowa musi być u nas reprezentowana, więc nikt nie myślał o zatrudnianiu obcokrajowców w koszykówce. Zresztą nie sądzę, żeby była taka konieczność, żeby za wszelką cenę forsować zagranicznych trenerów.

Ale sprowadzenie Vejvody na Łazienkowską okazało się strzałem w dziesiątkę.
- Tak, ale trzeba pamiętać, że wtedy piłkarska Legia była tak silna, że ściągnięcie chyba każdego zawodnika nie było problemem.

Które z mistrzostw Polski zdobytych z Legią wspomina Pan najlepiej?
- To pierwsze mistrzostwo, to było wielkie wydarzenie dla mnie. Wszedłem do pierwszej piątki i zaraz wygrałem mistrzostwo Polski.

Pamięta Pan swój pierwszy mecz w pierwszym zespole?
- To było jeszcze za Ulatowskiego. Wszedłem, chyba w meczu z Wartą na kilka minut spotkania. Chciałem się angażować w grę tak bardzo, że sędziowie mnie natychmiast wygwizdali.

Rzucaliście wtedy z wyskoku?
- Oczywiście technika nie była taka jak teraz, gdzie ogląda się tyle transmitowanych meczów, powtórki. Wtedy nie było takich wzorców. Przyjechali Chińczycy i zaczęli rzucać oburącz z wyskoku. Sprzęt też był inny. Piłki były skórzane. I piłki zmieniały się na każdych mistrzostwa Europy, pojawiły się w pewnym momencie piłki gumowe. Na mistrzostwach w Rosji wprowadzono takie piłki, od których palce pękały od ostrej gumy. Potem francuski producent sprzętu sportowego zaproponował swój sprzęt. Tych zmian piłek było wiele i wyćwiczenie precyzyjnego rzutu było o wiele trudniejsze niż w tej chwili. Tablice kiedyś były szklane, nieprzezroczyste, z pleksiglasu...

Wtedy preferowano raczej rzuty od tablicy czy na "czysto"?
- Techniki były różne, ale z reguły "czysto". Tamte tablice i wielkość sali zmieniały się znacznie. Sami graliśmy w ciasnej sali, inne było tło, linie. A na kolejny mecz jechaliśmy do zupełnie innej hali, gdzie tablice były szklane, inne tło, publiczność i wzrokowo trudniej to było ogarnąć, żeby oddać precyzyjny rzut.

W przypadku meczów na świeżym powietrzu pogoda nie przeszkadzała?
- Mało grało się oficjalnych meczów na powietrzu. Głównie towarzyskie mecze. My wtedy często latem trenowaliśmy na korcie przy Łazienkowskiej, ale meczów żadnych tam nie graliśmy. Latem zdarzały się wyjazdy do Belgii czy Włoch i tam graliśmy w nadmorskich miejscowościach, na boiskach betonowych, asfaltowych.

Z sędziami nie mieliście żadnych problemów?
- Z sędziami zawsze były problemy, bo dla Legii byli wyjątkowo nieprzychylni. Zwykle ci sędziowie wywodzili się z ośrodków, które z nami rywalizowały i zawsze był jakiś cień podejrzenia, że jeden-drugi gwizdek był celowo w drugą stronę.

O korupcji zaczęło się mówić dopiero wiele lat później.
- Ja nie mówię o korupcji, nie wierzę, żeby wtedy była ani w wykonaniu klubów, jak i sędziów. Można było co najwyżej podejrzewać o taki lokalny patriotyzm.

Po zakończeniu gry w Legii obserwował Pan wyniki klubu?
- Oczywiście, trudno nie mieć sentymentu do klubu, w którym spędziłem całe moje sportowe życie.

Nie miał Pan nigdy oferty przejścia z Legii do innego klubu?
- Miałem, ale ciężko mi było się rozstać z Warszawą. Nie chcę mówić o jakie kluby chodziło. Miałem też propozycję trenowania klubu, gdzie jak widziano zielony dres Legii, to cali się trzęśli. Wiedziałem, że każde niepowodzenie byłoby podwójnie komentowane. Oszczędziłem sobie takich przeżyć. Jest kilka takich miejsc w Polsce, gdzie słowo Legia działa jak płachta na byka, ale przez te wszystkie lata oswoiłem się z tym.

Rozmawiał Marcin Bodziachowski


Imię i nazwisko: Leszek Arent
Data i miejsce urodzenia: 2 lutego 1937, Warszawa
Pozycja na boisku: Obrońca, pozycja nr3
Kluby: Legia Warszawa 1957-67
Reprezentacja Polski: 74 mecze
Sukcesy: Mistrzostwo Polski w 1960, 1961, 1963, 1966
Wicemistrzostwo Polski w 1958
Awans do 1/4 finału Pucharu Europy 1960/61, 1961/62, 1963/64
Wicemistrz Europy w 1963


Jeśli ktoś z Was posiada kontakt do byłych zawodników i trenerów koszykarskiej Legii, prosimy o kontakt na bodziach@legionisci.com



REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.