Guilherme tuż po zmarnowaniu fantastycznej okazji w ostatnich sekundach meczh - fot. Mishka / Legionisci.com
REKLAMA

Felieton: Miałeś, chamie, złoty róg

Jeleń, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Po wygranym finale Pucharu Polski pomyślałem sobie: „trzymamy Lecha za gardło, teraz trzeba po prostu zacisnąć palce.” Legioniści mieli wszystko, żeby sobotnim meczem na Łazienkowskiej praktycznie zapewnić sobie mistrzostwo. Marna, bo marna, ale zawsze pozwalająca odskoczyć na 4 oczka przewaga w tabeli, lepsza sytuacja psychologiczna spowodowana zdobyciem 17 już pucharu i przede wszystkim atut własnego stadionu, który w ostatnich sezonach był twierdzą niemal nie do zdobycia.
I kiedy w dwie minuty poznaniacy rozstrzygnęli losy spotkania wiedziałem, że w tym sporcie nic nie zdarza się dwa razy – taka pogoń jak na jesieni po prostu nie mogła się udać.

Oczywiście, rozum mówił jedno, a serce wciąż wierzyło. Wierzyłem, że gole jednak padną, a po bramce Vrdoljaka głos rozsądku schowałem do kieszeni. Ale z kolejnymi pudłami „wojskowych” obawa znów narastała, by po 300% sytuacji Guilherme zamienić się w pewność. Są bowiem takie mecze, które zdają się przybierać rolę kary. Zawodnicy Legii chodzili obrażeni, nonszalanccy, przekonani o swojej wyższości wszędzie, tylko nie na boisku. Football może wybaczyć wiele, ale nigdy nie zapomina grzechu pychy. I nie był to pierwszy mecz, przypominający wyrok. Widziałem wiele spotkań, w których choć normalnie piłka kilkakrotnie wpadłaby do bramki, to wciąż nie potrafiła zatrzepotać w siatce. Tak, na nasze nieszczęście, było również w sobotę. Trzeba jednak uczciwie przyznać – drużyna sobie na to po prostu zasłużyła.

Jeszcze w październiku pisałem, że tytuł zależy wyłącznie od głów piłkarzy Legii. I było tak aż do soboty, po której kolos na glinianych nogach upadł z hukiem, a na jego miejscu natychmiast pojawił się Lech. Lech, który mentalnie przewyższa w tej chwili „legionistów” o głowę. Warszawiacy wbrew swoim zapewnieniom są zadowoleni – zdają się wystarczać im dwa ostatnie tytuły mistrzowskie i wywalczony niedawno Puchar Polski. Poznaniacy natomiast w ubiegłych latach nie wygrali niczego i zwyczajnie wreszcie chcą coś ugrać. Jest to pierwsza podstawowa różnica między obydwoma zespołami, którą tak wyraźnie widać na wiosnę – Legia jest syta, Lech głodny.

Najbardziej w tym wszystkim denerwuje mnie ilość okazji do odskoczenia w tabeli. Wszystkie trzy mecze z Lechem w lidze, czy spotkanie z Wisłą w Warszawie były windami, które mogły – i przede wszystkim powinny – wynieść Legię na niedościgły już dla innych szczyt tabeli. Zawodnicy jednak za każdym razem zapominali, że do podróży w górę konieczne jest naciśnięcie guzika. Zamiast tego czekali, aż ktoś zrobi to za nich. Oczywiście, oficjalnie nigdy nie patrzyli przecież na innych i skupiali się wyłącznie na sobie – to sformułowanie na pamięć znamy chyba wszyscy. Szkoda tylko, że nie jest ono prawdziwe, bo jak, jeśli nie kompletną olewką nazwać fakt bagatelizowania poważnych sygnałów ostrzegawczych, takich jak dwubramkowy remis z Lechem i Wisłą w Warszawie, czy wysokie porażki z drużynami, które walczą obecnie o życie w grupie spadkowej. Niestety dla nas cała liga grała tak, jakby nie miała najmniejszego zamiaru podważyć prymatu mistrza Polski. Niestety, bo każdą wpadkę zawodnicy traktowali z przymrużeniem oka – skoro nikt nie chce nas zepchnąć z tronu, to sami przecież z niego nie spadniemy. I wszystko to sprawdzało się do 9 maja, kiedy dwie minuty wystarczyły na to, aby najprawdopodobniej pomachać na pożegnanie mistrzostwu.

Piszę o zawodnikach, nie od drużynie, bo brutalnie rzecz ujmując, Legia Warszawa w tym momencie po prostu jej nie ma. Pierwsza czerwona lampka zapaliła mi się podczas meczu z Victorią Pilzno, kiedy David Limberský wyjątkowo brutalnym faulem omal nie połamał nóg Ondrejowi Dudzie. To co wtedy zrobili piłkarze Legii, a właściwie to, czego nie zrobili, pozostaje dla mnie nierozwikłaną zagadką. Kiedy jakiś podrzędny piłkarzyna w meczu sparingowym prawie kończy sezon twojemu koledze, naturalną powinna być natychmiastowa reakcja w postaci doskoczenia do niego i obrony kompana. Tymczasem legioniści jakby w ogóle nie przejęli się wyjącym z bólu Dudą, a występek Limberský'ego praktycznie uszedł mu na sucho. Większą solidarność boiskową można zobaczyć oglądając rozgrywki klasy B.

Tym, co nieodłącznie powinno być związane z pojęciem drużyny, jest motywacja i skupienie przed meczem. Ogromna odpowiedzialność za nie spoczywa na barkach kapitana. Kapitana, który jak dobitnie w podsumowaniu meczu z Lechem pisze Qbas, wydaje się być nim tylko z nazwy. W kryzysowych momentach takich jak ten, w którym niewątpliwie znalazła się Legia, to właśnie on jest osobą, będącą w znacznej mierze odpowiedzialną za postawienie drużyny do pionu. Nic takiego chyba do tej pory nie miało miejsca, bo piłkarze (ok, nie wszyscy, mimo wszystko jest ich większość) na boisko wychodzą tak, jakby na wyniku meczu, mówiąc łagodnie, średnio im zależało. Przed maturą w ramach rozładowania atmosfery oglądaliśmy z kolegą filmik, który przedstawiał motywację drużyny rugbystów przed meczem. Chwilę pośmiałem się z tego, że na salę egzaminacyjną wejdę z takim samym nastawieniem jak nagrani zawodnicy, jednak potem dotarło do mnie, że takiego zachowania zwyczajnie brakuje piłkarzom Legii. Bo faceci, którym zależy na tym, żeby na boisku dać z siebie wszystko, zachowują się dokładnie tak:



Kapitan kapitanem, ale nad całą drużyną stoi jeszcze trener. Trener, któremu o ile do tej pory nie mogłem zarzucić braku profesjonalizmu – w sytuacji nie wystawienia w Amsterdamie Radovicia w 100% popierałem Henninga Berga – to teraz mam ochotę wykrzyczeć w twarz, żeby skończył swoją prywatną wojenkę z Orlando Sá. Rozumiem to, że jego zdaniem Portugalczyk nie przykłada się należycie do treningów, czy nie realizuje założeń taktycznych. Faktem jest, że z całym szacunkiem i sympatią do „Sagana”, Orlando na boisku daje drużynie trzy razy lepszą jakość. Gra toczy się szybciej, Legia częściej potrafi zagrozić bramce przeciwnika. Swoją drogą mogę chyba zrozumieć Portugalczyka – za dobrą pracę powinieneś być nagradzany, nie karany niezależnie od wyniku twoich starań. Już XVI wieku Mikołaj Rej stwierdził, że „zgoda buduje, niezgoda rujnuje.” Najgroźniejsze żądło Legii Warszawa jest zrujnowane, a reszta drużyny również nie wydaje się być w najlepszej kondycji.

Może to i desperacja, ale wciąż nie potrafię wybaczyć odejścia Radoviciowi i winię go za obecną sytuację. Utraciwszy „Rado” Legia straciła najlepszego zawodnika, ale także piłkarza, który pełnił rolę lidera zespołu i w trudnych momentach takich jak obecny, potrafił wziąć sprawy we własne ręce. Jestem przekonany, że gdyby Serb nadal występował z „elką” na piersi, to połowy czarnych chmur, które zawisły teraz nad Łazienkowską po prostu by nie było. Nie byłoby, bo przypłynęły one nad Warszawę z powodu ruchu powietrza, który wywołał odlatujący do Pekinu samolot.

Jak zwykle w takich sytuacjach, najbardziej cierpimy my, kibice. Jednym piłkarzom zależy bardziej, innym mniej, jeszcze innym w ogóle. Nam za to zależy najmocniej, bo wszyscy chorujemy na nieuleczalną miłość do Legii Warszawa, która mogłaby być refundowana z NFZ. Nawet jeśli jakimś cudem „Wojskowi” sięgną po mistrzostwo, to trofeum będzie splamione porażkami, z głównym konkurentem do tytułu i nie będzie cieszyć tak bardzo jak rok, czy dwa lata tamu. Pokłady wiary w tytuł tlą się we mnie do końca, jednak chłodna kalkulacja pozwala mi sądzić, że między 47, a 49 minutą sobotniego meczu, trofeum przepłynęło Legii przez palce. Boli to tym bardziej, że piłkarze mają zapewnione wszelkie warunki, które mają im umożliwić realizację wiązanych z nimi oczekiwań. Stadion, możliwości treningowe, infrastruktura, transport, finanse oraz kibice – wszystko to przy Łazienkowskiej stoi na najwyższym poziomie. I tylko szkoda, że nie potrafi im dorównać po prostu dobra gra. Zawodnicy roztrwonili wysiłek wielu osób i poważnie zachwiali stabilnością budowaną od kilku lat przez prezesa Leśnodorskiego. Tak jak w „Weselu” Wyspiańskiego Chochoł, tak teraz w czerwcu najprawdopodobniej będą mogli stanąć przed nami poznaniacy i zaśpiewać coś, po czym piłkarze będą mogli tylko spuścić głowę: „Miałeś, chamie, złoty róg, miałeś, chamie, czapkę z piór, ostał ci się ino sznur.”

Jeleń


przeczytaj więcej o:
REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.