Powstanie Warszawskie 1944 - fot. Hugollek / Legionisci.com
REKLAMA

71. rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego: Powstanie oczami łączniczki

Jeleń, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

1 sierpnia to szczególny dzień dla wszystkich Polaków, szczególnie mocno przeżywamy go jednak my, warszawiacy. Jak co roku i dziś zatrzymamy się na chwilę, by godnie uczcić godzinę „W”, moment, który na zawsze zmienił historię naszego kraju. Oddając hołd Powstańcom postanowiliśmy porozmawiać z Panią Urszulą Katarzyńską, dziewiętnastoletnią wówczas łączniczką zgrupowania „Radosław”, jedynego, które podczas 63 dni walk przeszło przez całą Warszawę. Zapraszamy do lektury wspomnień Pani Urszuli, które doskonale obrazują, że „ziemia, po której chodzisz, to marzenie tych, którzy odeszli za młodzi.”

Dzieciństwo i wczesna młodość

fot. archiwum Urszuli KatarzyńskiejChodziłam do gimnazjum Królowej Jadwigi. To była bardzo dobra szkoła i miałam ogromne szczęście, że mogłam do niej chodzić. Ojciec był legionistą, miał z tego tytułu pewne uprawnienia, dzięki którym zostałam przyjęta bez egzaminu. Właśnie w Królowej Jadwidze zaczęłam swoją przygodę z harcerstwem, miałam wtedy 14 lat. Strasznie mnie to harcerstwo ciągnęło z tego względu, że wcześniej należała do niego moja mama. Muszę też powiedzieć, że interesowało mnie dużo bardziej niż nauka (śmiech). Stanowiło dla mnie odskocznię, dzięki której mogłam się wyszaleć i wyżyć. Mieliśmy wyjazdy do Janowej Doliny, która teraz należy do Ukrainy. Nie byłyśmy tam mile widziane, ci Ukraińcy mieli straszne uprzedzenia do Polaków. Trzeba się było mieć na baczności cały czas, żeby przypadkiem nie zrobili nam jakiegoś świństwa. Mnie samej raz ukradli plecak. Nie mogłam tego odżałować, bo to była piękna i solidna rzecz, jak na tamte czasy rarytas.

To właśnie harcerstwo było pierwszą szkołą, która przygotowała nas do podjęcia walki. Mieliśmy treningi spostrzegawczości, uczono nas zaradności życiowej, która podczas Powstania okazała się bezcenna. Przecież niektóre oddziały harcerskie w sierpniu zamieniły się w regularne oddziały bojowe. Pamiętam taką defiladę z maja 44' roku po Alejach Ujazdowskich, gdzie my, młode i zadowolone harcerki mogłyśmy się pokazać, jak pięknie potrafimy defilować. Radość się skończyła jak przyszli Niemcy i rozpoczęli swoją defiladę naszym śladem. To była z ich strony taka demonstracja siły, jakby chcieli pokazać, że nigdy nie uwolnimy się od ich cienia.

Kiedy byłam w harcerstwie, to nasza dyrektorka zorganizowała tajne komplety, bo przecież musieliśmy się uczyć, a Niemcy na to absolutnie nie pozwalali. Uważali nas za naród tanich robotników, więc legalnie działały tylko szkoły zawodowe. Dyrektorka połączyła nas w grupy sześciu, siedmiu dziewcząt i w taki sposób się uczyłyśmy. Jeden rok uczyliśmy się w szkole na Górnośląskiej, potem na Polnej. Każda z nas miała legitymację ze szkół zawodowych jako przykrywki. Ja chodziłam na kompletę do koleżanki na ulicę Wilczą, gdzie ukrywali się oficerowie, którzy nie poszli do obozów. Tworzył się wtedy Kedyw, który zlecił im znalezienie sobie łączniczek. Wzięli oni Basię, u której w mieszkaniu się to wszystko odbywało, mnie i jeszcze jedną dziewczynę. Na jesieni 1942 roku złożyłyśmy przysięgę i oficjalnie zostałyśmy członkami Polski Podziemnej.

Konspiracja

fot. WikipediaPrzed Powstaniem braliśmy udział w różnych akcjach, bo oddział podlegał pod komendę główną Kedywu. Ten, który się zwrócił do chłopaków od nas, był ich wykładowcą z podchorążówki saperów w Warszawie, więc chłopcy bardzo się z tego faktu cieszyli. Dom, w którym się spotykaliśmy przetrwał wojnę, stoi do dziś na Wilczej 16. To było dobre miejsce na konspirację, bo nikt nas nigdy nie wydał, a przecież przez cały okres okupacji kotłowało się tam naprawdę mnóstwo osób. Chłopaki wkrótce pożegnali się z nami i pojechali do 27 Wołyńskiej, bo chcieli walczyć u boku tego dowódcy, którego znali ze szkoły. My zajęłyśmy się pracą łączniczek już na poważnie i przenosiłyśmy coraz ważniejsze rozkazy. Pośredniczyłyśmy w dwóch bardzo ważnych przedsięwzięciach: odbiciu transportu do Auschwitz na stacji w Celestynowie i akcji „Góral.” Przed Celestynowem odprowadziłam chłopaków na akcję, z której dwóch już nie wróciło. Pierwszy raz zetknęłam się wtedy ze śmiercią w walce, a już dwa dni po tym musiałam napisać maturę... Jeśli chodzi o „Górala”, to oddział Kedywu uprowadził niemiecki transport bankowy ze 105 milionami złotych w środku Myśmy potem te zdobyte pieniądze nosiły w różne miejsca, dostałyśmy każda inną torbę i musiałyśmy dostarczać je w różne punkty, więc roboty z każdym dniem przybywało (śmiech). Niemcy byli wściekli, wywiesili takie ogromne plakaty zachęcające do wydania uczestników akcji, za wskazanie ich wyznaczyli nawet olbrzymią nagrodę. Nikt się jednak na te pieniądze nie zlisił, Polacy stali za sobą murem. Konspiracja w ogóle była bardzo dobra. Byliśmy punktualni co do minuty, nikt nie widział i nie słyszał więcej niż było konieczne. Może to się wyda dziwne, ale my w zasadzie to mało kogo w niej znałyśmy. Dopiero gdy przyszło do Powstania, to zaczęliśmy się wszyscy poznawać nawzajem.


Sierpień 44' – Wola.

Wiadomość o wybuchu Powstania była podana dwukrotnie w niedużym odstępie czasu. Ruscy stali już prawie na brzegu Wisły, był nawet taki moment, że Niemcy uciekali. Armia Czerwona robiła takie apele do Polaków, żebyśmy walczyli ramię w ramię, że razem tych Niemców wygonimy z Warszawy. Oni nas cały czas zachęcali do Powstania. Pamiętam, że ja roznosiłam meldunki i zawiadamiałam wyznaczone osoby o rozkazach z góry. Ludzie cieszyli się na myśl o zrywie, ale ja ciągle przeżywałam moją osobistą stratę, dlatego że 13 lipca zginął mój narzeczony, Włodek z batalionu „Zośka.” Niemcy zaczęli ścigać ich na Polnej, jeden uciekał w stronę Politechniki, drugi w stronę Placu Unii Lubelskiej. Włodek zgubił pościg, ale na rogu Puławskiej i Chocimskiej był kolejny patrol, któremu on już nie uciekł...

Mieszkałam na Belwederskiej 10 z ojcem, macochą i bratem przyrodnim. Mama zmarła jak miałam 11 lat. Ojciec nie był zaangażowany w Podziemie, wcześniej jak wspominałam walczył w Legionach, później w wojnie polsko – bolszewickiej, gdzie został ranny i wycofał się z armii. Wujek natomiast służył cały czas i był członkiem konspiracji. Tata często mówił do niego: „no powiedz mi wreszcie gdzie ona jest.” Proszę sobie wyobrazić jaka to była konspiracja, skoro moja najbliższa rodzina nie wiedziała na temat mojej działalności zupełnie nic. We wtorek 1 sierpnia podeszłam do niego i powiedziałam, że idę. Ojciec wiedział co się kroi, całe miasto zresztą wiedziało. Powiedział, że dobrze i poszłam. Nie przypuszczałam tylko, że ja już więcej tego domu nie zobaczę.

Dowódca zostawił naszą czwórkę – mnie i trzy dziewczyny – na Wspólnej i powiedział, że za dwa dni będą w Śródmieściu. Zbiórka była na Woli, na Mireckiego w „Telefunkenie”, sama zresztą roznosiłam o tym informacje, dlatego fakt pozostania na Wspólnej bolał podwójnie. Pierwszy dzień obfitował w szalony entuzjazm. Radość towarzysząca rozwieszaniu wszędzie polskich flag była niesamowita. Cieszyłyśmy się i my. Ta radość jednak malała wraz z upływającymi dwoma dniami, po których nasz oddział miał pojawić się w Śródmieściu, a po nim ani widu, ani słychu. Zaczęto budować barykadę od strony Marszałkowskiej i my także przy tym trochę pomogłyśmy, ale stwierdziłyśmy potem, że jednak musimy iść na tę Wolę. Najgorzej było przejść przez Aleje Jerozolimskie, bo one były ostrzeliwane z dwóch stron praktycznie cały czas. Przedostanie się przez nie trwało bardzo długo, bo trzeba było wyczekać odpowiedni moment, a my szłyśmy we cztery. Szczęśliwie każdej z nas udało się przeskoczyć. Agata, główna łączniczka poszła do hotelu Victoria, gdzie znajdowało się centrum dowodzenia, po przepustkę na Wolę. Dostała ją i wyruszyłyśmy. Zapadł zmrok i musiałyśmy przenocować w straży pożarnej na Chłodnej, dopiero rano dotarłyśmy do naszego oddziału. Gdy przybyłyśmy na miejsce zdobyte były już szkoła na Okopowej i Gęsiówka, tak więc uwolnieni Żydzi także przyłączyli się do naszych oddziałów. Ja przeszłam do zgrupowania oddziałów „Broda 53”, który wchodził w skład „Radosława.” W „Brodzie” był oddział motorowy „Żuk”, który poszukiwał łączniczki. Dołączyłam więc do niego i pozostałam w nim już do końca Powstania.

Na Woli wkrótce zrobiło się gorąco. Niemcy okrążali nas, a my nawet nie bardzo zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jak ciężkie walki miały nas czekać. Szkoła, przy której potem stacjonowaliśmy, znajdowała się obok cmentarza. „Zośka” była w głębi zajętego przez nas terenu, reszta oddziałów znajdowała się bliżej głównego wyjścia. Tam był taki czerwony mur z cegły, który wystawał aż za teren szkoły. Właśnie w tym miejscu zaczęły się nasze pierwsze walki. „Zośka” przeszła drugą stroną w kierunku Spokojnej, gdzie znajdowała się jeszcze jedna szkoła. Batalion zdobył ją i od tej pory musiał budynek utrzymać. W naszej szkole przy Okopowej zostaliśmy my. Dowództwo zajęło pierwsze piętro, skąd był widok na Spokojną i ciągnące się nieopodal pola. Bardzo mnie to cieszyło, bo pokój łączniczek był pięknie urządzony, a z okna miałyśmy bardzo ładny widok. Niestety długo się nim nie nacieszyłam, bo Niemcy przyprowadzili pojazd opancerzony, który regularnie ostrzeliwał nasze okna i siekał pociskami po wszystkim co było w środku, także krótko trwała ta nasza radocha.

Wkrótce musieliśmy się stamtąd ewakuować. Niemcy na Wolę rzucili takie oddziały, że jedyną sensowną decyzją mogła być ucieczka. Mój dowódca nazywał się „Szczerba”, identyczny pseudonim miał dowódca „Zośki”, który potem zmienił go na „Czesław.” Kiedy „Czesław” zginął w walce położyliśmy jego ciało na końcu stołówki na parterze. Wkrótce poległ też brat „Radosława”, ale jego zwłok nie zdołaliśmy zanieść nawet na koniec budynku, bo za murem słyszeliśmy już niemieckie krzyki. Zostawiliśmy go przy samym wejściu i uciekliśmy do pojazdów „Żuka”, którymi ruszyliśmy na Starówkę.

Sierpień 44' – Stare Miasto

Po drodze natknęliśmy się na chłopaków z tej 27 wołyńskiej, z którymi rozstaliśmy się jeszcze przed wybuchem Powstania. Oni robili jakiś desant w pobliżu ratusza, a potem mieli przedostać się na Starówkę. Ruszyliśmy wspólnie i wreszcie dotarliśmy do Franciszkańskiej, gdzie wkrótce przydzielono nam kwatery. Walki zaczęły się tuż po naszym przybyciu. Początkowo wydawało się, że będzie lepiej, bo to inna dzielnica, świeże siły i zupełnie różny teren. Wierzyliśmy, ale na początku. Z każdym kolejnym dniem ta wiara w sukces z nas uciekała.

Początkowo bombardowania zdarzały się sporadycznie. Zrzucali bomby tylko w dzień i w dość długich odstępach czasu, także w jakimś stopniu mogliśmy nawet przewidzieć przybliżony czas nalotu. Stare Miasto było chyba pierwszą dzielnicą, w której zaczęto bombardowania nocne, więc nikt z nas nie mógł już spać spokojnie. Jeszcze później doszło do tego, że zaskoczeniem nie było bombardowanie, a jego brak. Ciskali na nas ładunki bez przerwy. Pamiętam, że na początku zmarłych chowaliśmy z honorami i każdy kolejny grób był czymś przykrym, widokiem jakiego nie spotyka się codziennie. Później nie było na to czasu, zmarłych zakopywaliśmy na szybko, a groby wyrastały na każdym podwórku. Teren, który zajmowaliśmy został praktycznie zrównany z ziemią, mimo że ze wszystkich sił staraliśmy się go utrzymać. Pamiętam też moment, kiedy pierwszy raz podesłali nam Goliaty. Wtedy nikt nie wiedział co to jest, wszyscy myśleli, że chłopcy zdobyli jakiś nowy pojazd. Kiedy Niemcy zdetonowali ładunek zginęło ponad 300 osób... Na Starówce zostaliśmy do końca sierpnia, ale potem trzeba było uciekać kanałami. 29 sierpnia Stare Miasto padło.

Wrzesień 44' – Śródmieście

Pierwsze, co zaskoczyło nas w kanałach to cisza. Panowały tam zupełne ciemności – nic nie widzieliśmy i nie słyszeliśmy. Musieliśmy zdać się wyłącznie na dotyk i w ten sposób pokonywaliśmy kolejne odcinki. Nie mniejsze zaskoczenie wywarł na nas widok przy wyjściu z włazu – szyby w oknach. Od momentu ucieczki z Woli nie widzieliśmy ich ani razu. Wyszliśmy na Wareckiej, gdzie odbierały nas miejscowe oddziały. Oni z kolei ze zdziwieniem patrzyli na nas, brudnych, wyczerpanych i milczących. Zadawali nam wiele pytań o nasze dotychczasowe losy, ale my raczej nie chcieliśmy za bardzo im o nich opowiadać. Nie było tam nic dobrego, do czego chcielibyśmy wracać myślami.

Dostaliśmy kwatery na Złotej, skąd często chodziliśmy na podmiany z walczącymi w Śródmieściu, żeby i oni mogli odpocząć. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, że najcięższe walki toczyły się na brzegach dzielnic, w środku było względnie spokojnie, chyba, że w środku znajdowały się ważne punkty strategiczne jak policja, czy kościół. W każdym razie spokój skończył się wtedy, gdy Niemcy zrzucili na nas bombę o takiej sile rażenia, że po jej wybuchu pozostał krater. Był on tak głęboki, że ludzie chodzili potem do niego po wodę, która osadzała się wewnątrz.

Mieliśmy też takie głupie przesądy, że jak nie umyjemy jakiejś części ciała to będzie nas ona chroniła, a jak wykąpiemy się w całości to na pewno umrzemy. No i były takie przypadki, że dziewczyna umyła głowę i jeszcze tego samego dnia ginęła. Mój kolega znalazł w jednym budynku wannę z wodą, wyszorował się dokładnie, a potem jak przebiegaliśmy przez ulicę to odepchnął mnie, wbiegł pierwszy i dostał śmiertelny postrzał.

Wrzesień 44' – Czerniaków

Stacjonowaliśmy na Pięknej w miejscu, gdzie teraz jest ambasada Stanów Zjednoczonych. Tam dostaliśmy zawiadomienie, że na Czerniakowie toczą się piekielnie ciężkie walki i potrzebują wsparcia. Kazano nam pomóc walczącym, więc przeszliśmy przez znajdujący się tam instytut głuchoniemych, przeszliśmy ich ogrodami i zboczami pagórków aż doszliśmy do Solca. Tam był mały przekop pod ulicą, którym dołączyliśmy do naszych oddziałów na Przemysłowej. Później na Czerniakowie pojawił się jeszcze „Parasol.” Kiedy wreszcie wszyscy ruszyliśmy z pomocą, rozpętało się tam piekło.

W moim odczuciu najgorsze walki toczyły się właśnie na Czerniakowie. Jeszcze początek był znośny, wszyscy uważaliśmy, że damy radę, mieliśmy jakąś swobodę poruszania się. Później natomiast nie walczyło się jak dotychczas: oddziałami, pod dowództwem, mając odgórne rozkazy. Tam już każdy walczył po prostu o życie. Oddziały rozproszyły się, byliśmy wzajemnie od siebie odcięci i w głowach mieliśmy jedną jedyną myśl – przeżyć.



Ja trzymałam się „Szczerby”, bo przy nim czułam się jakoś pewniej. Kiedy zginął 14-go, to straciłam swojego opiekuna i dobrego ducha. Dołączyłam do grupy osób, które przebywały w piwnicach na rogu Wilanowskiej i Okręgu razem z innymi oddziałami. Czekaliśmy na wsparcie „Radosława”, który miał pomóc nam w walkach, ale gdy tylko się zjawił, to zrobiło się jeszcze bardziej niemożliwie. Odgłosy strzałów już właściwie nie milkły, Niemcy rzucili do walki wszystko co mogli. Jak wystawiło się palec, to palec urwało, jak rękę, to zostawało się bez ręki. Na Saskiej Kępie lądowali czerwonoarmiści i Niemcy zdecydowali się na wysadzenie mostów. Wkrótce „Radosław” podjął decyzję, że dalsze walki przyniosą nam wyłącznie śmierć i chciał wyprowadzić chociaż część z nas. Tak też się stało. Znów musieliśmy wejść do kanałów, tym razem ruszyć na Mokotów.

Wrzesień 44' – Mokotów

Ranni zostali na miejscu, my pod ostrzałem wskakiwaliśmy w otwarte włazy. Można mieć co do tego zarzuty, że najbardziej bezbronnych zostawiliśmy samym sobie, ale tak postanowił „Radosław”, który wolał ocalić kogokolwiek niż wysłać na śmierć wszystkich. Przecież Niemcy nie brali jeńców, nie oszczędzali nawet rannych. Szpitale pełne ludzi puszczali z dymem.

Kiedy przedzierałyśmy się na Mokotów, ja z koleżanką zamykałam pochód. Nagle przyszła do nas wiadomość z przodu, że dwie ostatnie osoby zostają na miejscu i czekają na następną grupę, żeby wskazać im drogę. W kanale stała wysoka barykada, pod którą przepływała struga wody. Bałyśmy się potwornie, że jak na nią wejdziemy to runie i przygniecie zostaniemy przygniecione, a woda zaleje nas i potopi. Wyczerpany człowiek w ogóle nie myśli logicznie, bo przecież wcześniej cały nasz oddział przez barykadę przeszedł i nic nikomu się nie stało. My jakby o tym zapomniałyśmy i stałyśmy w miejscu coraz bardziej przerażone. Wreszcie przybyła następna grupa i zaczęłyśmy wspinać się na przeszkodę.

Gdy zeskoczyłyśmy szambo sięgało nam do piersi. Miałyśmy wyjść za szóstym włazem, a ponieważ była noc i nie było widać nawet malutkich promieni światła z powierzchni, w tym smrodzie musiałyśmy włazy odszukać na węch. Iść można było po twardym, albo po miękkim. Część ludzi przed nami po prostu nie wytrzymała i zmarła, zatem stąpałyśmy albo po ich broni, albo po ciałach.

Włazy przeważnie były uchylone, bo gdy tylko Niemcy usłyszeli najmniejszy szept w kanałach, wrzucali do nich karbid lub granaty. Parę razy ktoś z idących zrobił hałas i serce podchodziło nam wszystkim do gardła. I tym razem jednak mieliśmy szczęście. Najwidoczniej akurat tej nocy strażników zmorzył sen i bezpiecznie wyprowadziłyśmy grupę przez właz na Wiktorskiej.

Muszę powiedzieć, że szczęście nie opuszczało mnie przez cały czas. Nie mam pojęcia dlaczego, ale ze wszystkiego wychodziłam wówczas obronną ręką. Gdyby Włodek żył, to poszłabym za nim do „Zośki”, która toczyła najcięższe walki. Ja natomiast w „Radosławie” ranna byłam tylko raz – dostałam w pierś odłamkiem od granatnika. Sama sobie zresztą ten odłamek wyjęłam. Zrobiłam to, bo potwornie bałam się szpitala. Trafienie do niego było dla nas porównywalne do wyroku śmierci. Niemcy rannych traktowali jak zabitych, chodzili po łóżkach, strzelali do nich, palili żywcem Za te szpitale to w ogóle brał się najgorszy gatunek. To nawet nie byli Niemcy, a jacyś Ukraińcy, czy inne swołocze ze Wschodu . Znam tylko jeden przypadek, kiedy ktoś ocalał z masakry. Na Woli kobieta przykryła sobą dziecko i udawała martwą, kiedy kładziono na niej kolejne trupy. Po zmroku wygrzebała się ze swoją córeczką ze stosu ciał i uciekła.

Koniec walk

Na Mokotowie wszyscy zrozumieli, że przegraliśmy. Dzielnica padła, zostały tylko Śródmieście i Żoliborz. „Radosław” pozwolił nam przejść do cywila. Nie chciałam i nie miałam siły walczyć dalej. Poszłam do piwnicy, gdzie za rury upchnęłam moją legitymację i mundur. Założyłam na siebie jakieś łachmany, które ktoś tam zostawił i poszłam. Jako cywil zostałam skierowana do obozu w Pruszkowie. Ale i tutaj szczęście nie dało o sobie zapomnieć. Może to moja mama, albo mój Włodek pomagali z góry, bo kiedy gnali nas do Pruszkowa, to jeden ze strażników postawił mnie i koleżankę w bocznej ulicy, gdzie spotkałam księdza, który kojarzył mnie z akcji pod Celestynowem. Szedł on z dziewczyną niosącą kubeł pełen pomidorów. Kazał jej wtedy oddać nam całe wiadro, co dla nas było darem z nieba. Potem jakoś przekupił strażników i wyprowadził nas na wolność. Koniec końców do obozu nie trafiłam, a przygarnęli mnie jacyś ogrodnicy. Miałam jeszcze dokumenty ze szkoły ogrodniczej, które służyły mi za przykrywkę przed Powstaniem, dzięki którym mogłam przebywać u nich legalnie. Potem, kiedy umyłam się i odwszawiłam, to na bezczelnego poszłam do władz pruszkowskich i powiedziałam, że jestem tutaj na praktykach, ale do domu nie mogę przecież wrócić, bo do Warszawy nie wolno. A, że u nich „Ordnung muss sein”, więc dopilnowali, abym mogła mieć mieszkanie i kontynuować „praktyki”. Skierowali mnie do Kielc.

W Kielcach utworzyliśmy listę pseudonimów, każdy wpisywał takie, które pamiętał. Próbowaliśmy w ten sposób ustalić kto przeżył Powstanie i wojnę, a komu nie było to dane Z tą listą jeździłam dobrych kilka lat.

Do Warszawy wróciłam w marcu 45' roku, wtedy była już „Warszawa wyzwolona.” Wiem, że tak naprawdę to żadne szczególne wyzwolenie nie było, ale my tę większą wolność odczuliśmy. Sam fakt możliwości przyjazdu do Warszawy z Kielc był już czymś. Spotkałam tam żonę „Czesława”, którego zostawiliśmy w stołówce szkoły na Okopowej. Poszłam tam z nią i okazało się, że cały budynek był całkowicie wypalony w środku, stały tylko ściany. Brat tej dziewczyny powiedział, że zrobił im ślubne obrączki i jego powinna przetrwać płomienie. Zaczęłyśmy grzebać nogami w popiele i po chwili natrafiłam na małe, srebrne kółeczko. „Czesław” został zwęglony dokładnie w tym miejscu, gdzie zostawiliśmy jego ciało uciekając przed Niemcami.

fot. Jeleń / Legionisci.com

Życie po wojnie

Ojca wywieźli co Niemiec na roboty, mimo że był przecież inwalidą w 60%, natomiast macocha i brat przyrodni przetrwali wojnę w Kielcach. Stryjek miał aptekę w Kielcach i wysłał do Niemców pismo, że brakuje mu personelu do apteki, a tak się składa, że doskonały kandydat na to miejsce grzebie jedną ręką przy śrubach torów kolejowych w Niemczech. No i znowu „Ordnung muss sein.” Na Boże Narodzenie ojciec wrócił do domu

Tak naprawdę nie wiem, jak i dlaczego przeżyłam Powstanie. Nie byłam zastrzelona, zasypana gruzami, raniona odłamkiem, nie utopiłam się w kanałach, a okazji ku temu wszystkiemu miałam naprawdę wiele. Z pełną odpowiedzialnością mogę jednak powiedzieć, że gdybym miała wybór, to do Powstania przystąpiłabym jeszcze raz. Zresztą wasze pokolenia zrobiłyby to samo. Tego co Niemcy robili z Polakami nie można sobie nawet wyobrazić. Niedawno czytałam książkę, w której opisane były ich zbrodnie i musiałam do niej podchodzić kawałek po kawałku, bo po prostu nie mogłam dłużej wytrzymać. Mieliśmy ich dość, chcieliśmy po prostu cieszyć się wolnością, której bezkarnie nas pozbawiono. Okupiliśmy to wielkimi stratami, zginęło mnóstwo wspaniałych ludzi, miasto zostało obrócone w gruzy. Ja jednak żyję po dziś dzień i nie żałuję ani chwili z 63 dni, podczas których wszyscy poznaliśmy prawdziwe znaczenie słowa „wolność.”

Wysłuchał Jeleń

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.