Mateusz Szwoch i Maciej Dąbrowski - fot. Mishka / Legionisci.com
REKLAMA

W rozjazdach - Mateusz Szwoch

Jeleń, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Mówiono o nim, że zastąpi Radovicia, ale jego serce było innego zdania. Choć na wypożyczeniu w Arce do „Miro” mu jeszcze trochę brakuje, to sam zainteresowany patrzy w przyszłość z optymizmem i pokorą. Zapraszamy na kolejny odcinek cyklu „W rozjazdach”, w którym o kłopotach na boisku i poza nim opowie Wam Mateusz Szwoch.

W lutym minie rok od Twojego wypożyczenia do Arki, które zakończy się dopiero w czerwcu. Nie za długa ta przerwa od Łazienkowskiej?
Mateusz Szwoch: - Fakt, długo, ale ja podczas tej przerwy nie próżnuję. W zeszłym sezonie razem z chłopakami wywalczyliśmy awans, dzięki czemu gram teraz na tym samym poziomie rozgrywkowym co Legia. To jest takie moje pierwsze poważne przetarcie z Ekstraklasą, bo w końcu mogę w niej pograć trochę dłużej. Czy nie za długa ta rozłąka z Warszawą? Na razie chyba nie, choć wiadomo, że fajnie byłoby grać na Łazienkowskiej. Teraz jednak też nie narzekam na to co mam, wszystkiego nie można mieć od razu.

Odszedłeś do dużego rywala Arki, a niedługo potem wróciłeś do klubu. Czułeś się trochę jak syn marnotrawny?
- Nie. Powrót do klubu przyszedł mi stosunkowo łatwo. Jeśli musiałbym odejść z Legii do nowego zespołu, wtedy zastanawiałbym się pewnie trochę dłużej, a fakt że akurat Arka chciała mnie pozyskać, znacząco ułatwił sprawę. W Gdyni spędziłem bardzo dużo czasu, znałem całe otoczenie, wiedziałem jak funkcjonuje klub, więc decyzja o wypożyczeniu przyszła mi bardzo łatwo. Gdyby w grę wchodziło zupełnie inne miejsce, wtedy na pewno rozważałbym ofertę dużo dłużej.

Jak zareagowali na to kibice? Niektórzy mogli mieć wrażenie, że wracasz tylko dlatego, że nie poszło Ci w Legii.
- Osobiście nic takiego mnie bezpośrednio nie dotknęło. Pewnie któryś z kibiców mógł tak sobie pomyśleć, miał zresztą ku temu pełne prawo – każdy może myśleć to co chce.

fot. Woytek / Legionisci.com

Miałeś być następcą Radovicia i bliźniakiem Ondreja Dudy. Przerosły Cię trochę oczekiwania kibiców i mediów?
- Raczej nie. Sam mój początek w Legii nie był jakiś wymarzony, bo przyszedłem przecież z kontuzją, więc ciężko było mi walczyć o skład. Potem przyszły te nieszczęsne problemy z sercem i sytuacja bardzo się skomplikowała. Nie mówię, że nie miałem okazji by się pokazać, bo skłamałbym. Miałem, ale w meczach, które rozegrałem, po prostu nie przekonałem do siebie trenera. Grałem słabo, kompletnie nie trafiłem wtedy z formą. Być może gdybym strzelił wtedy kilka goli i zanotował parę asyst, to do teraz byłbym w Legii. Strasznie chciałem się wtedy pokazać, a czasem niestety bywa tak, że im bardziej się na coś nastawiasz, tym słabiej to wychodzi. Nie ma co snuć domysłów, czasu już nie cofnę.

Jakbyś procentowo miał ułożyć proporcję – ile procent tego, że nie wyszło to kontuzja, a ile procent to Twoja wina?
- To jest chyba 50 na 50. Ale też nie chciałbym się usprawiedliwiać urazem, czy tym, że nie dostawałem szans co tydzień, bo najwidoczniej na te szanse nie zasługiwałem. Legia to jest taki klub, że grasz tylko wtedy, jeśli twoja forma jest bardzo wysoka. Nikt tutaj ci nie da pięciu meczów żeby się zapoznać i zaaklimatyzować. Jesteś dobry – grasz. Nie jesteś – nie grasz, proste.

Kiedy dowiedziałeś się o problemach z sercem, brałeś pod uwagę to, że już nigdy nie wrócisz do piłki?
- Gdzieś takie myśli na pewno się przewijały. To był bardzo trudny czas, musiałem robić mnóstwo badań, a najgorsze w tym wszystkim było to, że każde z nich wykazywało nową nieprawidłowość. Z dnia na dzień dowiadywałem się coraz gorszych rzeczy i naprawdę bardzo trudno było się z tym pogodzić, zwłaszcza, że fizycznie nie odczuwałem żadnego urazu. Chciałem wyjść na boisko i grać w piłkę, a tu nagle zostałem pozbawiony czegoś co kocham. Była to bardzo ciężka sytuacja, ale na szczęście udało mi się z niej wydostać.

Trudno było sobie poukładać dzień bez futbolu?
- Raczej nie łatwo (śmiech). Dużym plusem było to, że cały czas miałem wsparcie rodziny. Wyjechałem z Warszawy do domu, bo tam o wiele łatwiej było sobie z tym poradzić. Rodzina i koledzy pomogli mi poukładać sobie wszystko od początku. Nie mogłem nawet biegać, o graniu nie wspominając, więc zabronione miałem jakiekolwiek trenowanie. Skupiłem się więc na prostych rzeczach, takich jak pomoc rodzicom czy spotkania z kolegami i jakoś tak udało mi się wypełnić każdy dzień.

Po ciężkich problemach zdrowotnych wróciłeś do nowej, odmienionej drużyny, a tam praktycznie nie było dla Ciebie miejsca. Pojawiły się momenty zwątpienia?
- Nie, nigdy nie podchodziłem do tego w taki sposób. Niektórzy pisali, że w Legii już nie mam czego szukać, jeśli chodzi o regularną grę, ale ja przez 7 miesięcy nie mogłem nawet potruchtać, więc jak niby miałem być w formie meczowej? Kiedy masz taką przerwę od treningu, a właściwie poruszania się, to naturalnie potrzeba sporo czasu na to, żeby wrócić do formy, która dawałaby możliwość gry. Inna sprawa, że choć pozwolenie na trenowanie dostałem już w sierpniu, to doktor wyraził zgodę na mój pierwszy mecz dopiero w listopadzie. Wszystko trzeba było odbudować małymi kroczkami, nawet nie marzyłem, że ktoś od samego początku wpuści mnie na boisko. Wtedy ciężko było mi dostać się do zespołu, a wkrótce dostałem ofertę wypożyczenia. Głód piłki miałem wtedy ogromny i razem z trenerem Czerczesowem zdecydowaliśmy, że najlepszą opcją będzie dla mnie chwilowy wyjazd.

Który okres po powrocie do gry był dla Ciebie najtrudniejszy?
- Zacznijmy może od tego, który był fajny (śmiech). W sierpniu wreszcie wróciłem na boisko, mogłem pokopać piłkę, ale potem ta pierwsza radość została zniwelowana przez fakt, że nie grałem. Bez wątpienia gorzej było jesienią i zimą, kiedy musiałem skupić się tylko na treningu. Ciężko jednak mówić o tym, że ten czas był trudny. Fajnie na pewno nie było, jednak w Legii nie spędziłem czasu, który bym źle wspominał.

Teraz musisz odbudować się po kontuzji, ale kiedy w przyszłym sezonie będziesz miał do wyboru pewne miejsce w składzie Arki i ciągłą walkę o nie w Legii, to wybierzesz…
- Nie mam pojęcia. Zobaczymy jak to wszystko będzie wyglądało za pół roku. Ciężko przewidzieć co będzie za moment, a co dopiero jeśli mówimy o perspektywie sześciu miesięcy. Jeśli będę grał bardzo dobrze, wrócę. Jeśli słabo, nie. Wszystko zależy od mojej formy i wizji klubu. Na pewno z przyjemnością zagrałbym znowu na Łazienkowskiej.

fot. Mishka / Legionisci.com

Gdybyś cofnął się do lipca 2014 roku, kiedy podpisywałeś kontrakt, co zrobiłbyś inaczej?
- Chyba nie mam sobie za dużo do zarzucenia, więc ciężko mi powiedzieć. Od mojego przybycia do Warszawy naprawdę ciężko pracowałem, a to, że nie wychodziło na boisku, to już inna sprawa. Na pewno nie było tak, że cokolwiek olewałem. Pracowałem najciężej jak potrafię, więc nawet gdybym cofnął się w czasie, niczego bym nie zmienił. Zawsze pracowałem na 100%.

Oglądając poczynania Legii w Lidze Mistrzów, czułeś trochę ukłucie zazdrości?
- Na pewno pomyślałem wtedy, że to niesamowite. Z tymi chłopakami dzieliłem szatnię, a teraz oni biegają obok Cristiano Ronaldo. Nie była to zazdrość, ale fascynacja. Zawsze tę Ligę Mistrzów oglądało się tylko w telewizji – chociaż w moim przypadku w sumie nadal tak jest (śmiech) – a teraz moi koledzy w niej występowali. Był to taki wyraźny sygnał, że marzenia się spełniają. Kto w ogóle pomyślałby, że polska drużyna awansuje do Champions League, będzie rywalizować z największymi jak równy z równym i wyjdzie z grupy? Więc dlaczego ja nie mogę marzyć, że Legia powtórzy ten sukces, ale tym razem ze mną w składzie (śmiech).

Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, więcej Ci się do tej pory w piłce udało czy nie udało?
- Myślę, że udało. Mam sporo występów w 1. lidze, zasmakowałem też Ekstraklasy, a choć przebywam na wypożyczeniu, to nadal jestem piłkarzem najlepszego klubu w Polsce. Zaczynałem grać w piłkę razem z moimi kolegami, którzy dawno już z tego sportu zrezygnowali i myślę, że niejeden chciałby być teraz na moim miejscu. Niektórym się wydaje, że nasza liga jest bardzo słaba i może w niej zagrać każdy. Tylko, że w Ekstraklasie nie występuje kilka tysięcy ludzi, a kilkudziesięciu piłkarzy. Mimo wszystko trochę się trzeba napracować, by tutaj zagrać.

Michał Kopczyński dotychczas grał w rezerwach, a za sprawą Jacka Magiery wszedł na zupełnie inny poziom. Liczysz na współpracę z nowym szkoleniowcem?
- Jeśli miałbym możliwość powrotu do Legii, z trenerem Magierą na pewno łatwiej byłoby mi się dogadać, może przede wszystkim dlatego, że jest Polakiem i wie, jak nasz krajowy futbol funkcjonuje. Znam też trenera rezerw, więc sądzę, że rzeczywiście mogłoby to być duże ułatwienie.

W skali od 1-10Twoje szanse na przyjście do Legii latem wynoszą...
- Nie chcę oceniać tego w taki sposób. Wszystko zależy od tego jak potoczy się najbliższa runda. Legia zawsze potrzebuje zawodników gotowych do gry na już, a myślę, że takim piłkarzem jeszcze nie jestem. Moja forma ciągle jednak idzie w górę i gdzieś tam po cichu liczę na to, że wreszcie dostanę swoją szansę.

Gdybyś jej nie dostał, byłby to bardziej smutek, czy złość i podrażniona ambicja?
- Ani jedno ani drugie. Do nikogo nie mógłbym mieć pretensji, bo to ja rządzę swoim życiem i decyduję o tym co robię. Jeśli w Legii już nie będzie mi dane zagrać, trudno. Takie jest życie sportowca – w jednym miejscu jest ci lepiej, w innym się nie udaje. Na pewno nie byłoby to fajne, ale świat się nie zawali.

Co się musi stać, żeby Mateusz Szwoch usiadł pod koniec grudnia w fotelu i stwierdził: „To był dobry rok”?
- Mamy dużo meczów do rozegrania, więc jeśli po każdym z nich zejdę z boiska z przeświadczeniem, że dobrze wykonałem swoją pracę, wtedy na pewno będę zadowolony. Mamy też wielki cel drużynowy, jakim jest finał na Narodowym, bo mamy go na wyciągnięcie ręki. Jeśli udałoby się wygrać, to wtedy na pewno usiądę i z radością powiem to zdanie (śmiech).

Rozmawiał Jeleń

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.