Cezary Kucharski - fot. Adam Polak / Legionisci.com
REKLAMA

Tune(L) czasu - Cezary Kucharski

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

„Stałem się częścią historii mojego ukochanego klubu. Jestem z siebie dumny” – powiedział w Tunelu czasu człowiek, który w Legii spędził łącznie 7 sezonów, zdobył dwa mistrzostwa, Puchar Polski, Puchar Ligi, był ćwierćfinalistą Ligi Mistrzów i zdobył decydującego gola w legendarnym spotkaniu z Panathinaikosem. Zapraszamy na wspomnienia Cezarego Kucharskiego.

Zacznijmy od końca – to piękna historia skończyć karierę w klubie, któremu się kibicowało, odnosiło sukcesy. Ba, skończyć jako mistrz Polski.
- Są różne metody kończenia gry w piłkę. Jedni grają dopóki zdrowie im pozwala. Ja, po namowach mojego serdecznego przyjaciela Jacka Kępińskiego, bardzo chciałem zakończyć występy sukcesem. Pojawiła się okazja powrotu do Legii. Miałem więc duże nadzieje, że zdobędziemy mistrzostwo Polski, a i ja jeszcze dorzucę swoją cegiełkę. Udało się, a że potem klub nie zaproponował mi przedłużenia kontraktu, to uznałem, że jest to najlepszy moment, by zawiesić buty na kołku.

fot. Legionisci.com

Ostatnio śmiałem się z Jędrzejczyka, że bodajże 4 raz wrócił do Legii. Pan też był w tym dobry – 3 powroty.
- Wiadomo jakim klubem jest Legia. Była obiektem moich marzeń z dzieciństwa. Moi koledzy w Łukowie kibicowali wtedy głównie Widzewowi, bo była taka moda, a ja, trochę z przekory, zacząłem interesować się Legią. Bardzo kibicowałem też Darkowi Dziekanowskiemu. To był mój idol dzieciństwa. W latach 80. jeździłem na mecze. Legia jest więc mi emocjonalnie bliska. Dlatego też przez całą karierę, gdy tylko była możliwość powrotu do Warszawy, to po prostu wracałem.

Pierwsze odejście wydawało się dużym skokiem do przodu. Trafił pan do Sportingu Gijon. Mówi się, że odbił się pan od ligi hiszpańskiej, ale 2 gole w 12 meczach słabiutkiego zespołu to nie jest powód do wstydu.
- Bilans rzeczywiście nie jest najgorszy, bo w tych 12 meczach zagrałem nieco ponad 400 minut. Przejście z polskiego klubu do hiszpańskiego było dużym przeskokiem. Potrzebowałem czasu, by się przestawić. A go nie było. Okazało się, że Sporting ma duże problemy finansowe i personalne. Po tych paru miesiącach czułem, że jestem sobie poradzić w Primera Division, ale zimą pojawiła się kusząca możliwość powrotu do Legii. To był krótki epizod i z perspektywy czasu uważam, że pospieszyłem się z powrotem do kraju. Dzisiaj piłkarzowi w podobnej sytuacji, jak wówczas moja doradzałbym pozostanie w Hiszpanii i dalszą walkę.



Mimo, że Sporting spadł z hukiem, to pan czasu nie zmarnował. Zasmakował pan bardzo silnej ligi, poznał inną kulturę, język.
- Bardzo się przykładałem do nauki hiszpańskiego. Wciąż swobodnie rozmawiam w tym języku. Korzyści więc też były oczywiste i odczuwam je do dzisiaj.

To jednak nie była pana pierwsza przygoda z zagranicą. W 1994 roku ruszył pan na podbój Szwajcarii, dodać trzeba, że skutecznie (18 goli w 35 meczach). Zestawiając to z Polską, poziomem życia, infrastrukturą, zarobkami, to pewnie był inny świat?
- Trafiłem z Siarki Tarnobrzeg do Aarau. To był szok. Szok kulturowy. Zobaczyłem jak wygląda normalny kraj, w którym ludzie przestrzegają zasad, w którym codzienne życie, a także kluby są świetnie poukładane. Muszę przyznać, że ten wyjazd bardzo ukształtował mnie jako piłkarza i człowieka. Miałem szczęście, że trafiłem do Szwajcarii, do kantonu niemieckiego, gdzie też nauczyłem się języka. Spotkałem życzliwych ludzi, bardzo pomógł mi były piłkarz Górnika Zabrze Ryszard Komornicki.


fot. archiwum prywatne C. Kucharskiego

Kibice w Polsce usłyszeli wtedy, że istnieje taki klub jak FC Aarau.
- Miałem bardzo dobre wejście do drużyny. Strzałem gole w pierwszych ośmiu meczach i awansowaliśmy z 8. miejsca na premiowane awansem do europejskich pucharów. Trafiłem do jedenastki sezonu. Wiadomo, że Szwajcaria jest małym krajem, a liga przygotowuje piłkarzy do gry w Bundeslidze, w Ligue 1, czy do Serie A. Mały klubik, ale dwa razy awansowaliśmy do pucharów. Miałem tam dobrą pozycję i dobrze wspominam tamte czasy. Lubię zresztą odwiedzać Szwajcarię. Mam okazję pokazać dzieciom gdzie grałem.

Pan już wtedy wyciskał maksimum ze swych zagranicznych pobytów. Uczył się języka, starał nawiązywać kontakty. Skąd taka samoświadomość, a pamiętajmy, że ogólnie była ona niska ówczesnych piłkarzy, u przecież bardzo młodego zawodnika?
- Wyniosłem to z domu. Rodzice nauczyli mnie planować życie, dali mi swoistą mądrość życiową. Gdy podpisywałem swój pierwszy profesjonalny kontrakt z Siarką, to już myślałem, co chcę osiągnąć. A moim celem była niezależność po zakończeniu kariery. Bardzo chciałem mieć swoje życie pod kontrolą. Już wtedy wiedziałem, że kariera sportowca jest krótka i muszę tak ją poprowadzić, by potem sobie poradzić. Oczywiście obserwowałem też piłkarzy, którzy mieli talent i duże możliwości, a je łatwo marnowali. Uważałem, że to głupie,bo szkodzenie sobie jest niewytłumaczalne. Można powiedzieć, że miałem wokół siebie sporo złych wzorców i właściwie wystarczyło wszystko robić odwrotnie niż oni, by się powiodło (śmiech).

Czym skusiła pana Legia po pobycie w Szwajcarii?
- Do Legii mogłem trafić już bezpośrednio z Siarki. Kluby rozmawiały. Wtedy jednak przy Łazienkowskiej w ataku grali Wojtek Kowalczyk i Maciej Śliwowski. Obawiałem się, że to dla mnie jest za wcześnie, by móc z nimi skutecznie rywalizować o miejsce w składzie. Półtoraroczne doświadczenie w Szwajcarii, strzelane gole, mecze w europejskich pucharach dodały mi pewności siebie. I gdy pojawiła się propozycja od Romanowskiego, który budował drużynę na Ligę Mistrzów, to byłem już pewien, że sobie poradzę. Romanowski był bardzo konkretny. Dogadaliśmy się w dwie minuty co do kontraktu, a to mi się bardzo podobało. Nie ukrywam, że chciałem też zrealizować swoje marzenie o grze w Legii i to też było we mnie takie silne. Wyszło super.

Nie tylko zrealizował pan swe dziecięce marzenie, ale też marzenie Romanowskiego i wszystkich kibiców Legii o Lidze Mistrzów.
- Mam dużą satysfakcję, że się w pewnym stopniu przyczyniłem do awansu. Poznałem przy tym Warszawę, która do dziś jest moim domem. Legia była bardzo silna, graliśmy w Lidze Mistrzów, wyszliśmy z grupy, przeszliśmy do historii. Czego chcieć więcej?

Z pana transferem wiąże się ciekawa historia. Najpierw był pan wypożyczony tylko na miesiąc. O mały włos, a nie zagrałby pan przeciwko Rosenborgowi. W ostatniej chwili przelano pieniądze. Dziś nie do pomyślenia.
- Z tego co pamiętam było to wypożyczenie do Legii na krótki okres, ale w momencie, w którym klub awansuje do Ligi Mistrzów powstaje obowiązek wykupienia mnie z Aarau. Kwota wynosiła 1,2 mln niemieckich marek. Jak już awansowaliśmy, to okazało się, że te pieniądze są dla Legii duże. Próbowali więc negocjować ze Szwajcarami. Powstał spór, który rozstrzygnęła UEFA i nakazała zapłacić ustaloną sumę.



To klub pana wykupił, czy Romanowski?
- Klub. Myślę, że Romanowski nie byłby wtedy skłonny zaryzykować tak dużych pieniędzy.

Przychodzi pan do Legii, a tam określona hierarchia. Mocne rządy starszyzny. Pan chyba łatwo się wkupił w łaski, bo po prostu od razu dobrze pan grał.
- Rzeczywiście nie miałem kłopotów. Oni widzieli moje zaangażowanie na treningu, w meczach. Nie zawsze strzelałem, ale widać było, że pracuję, nie odpuszczam i chcę pomóc drużynie. Myślę, że to było decydujące. Zostałem zaakceptowany. Nie robili mi głupich numerów.

Marek Jóźwiak na celownik wziął sobie wtedy Andrzeja Kubicę.
- Andrzej miał właśnie znacznie trudniej, mimo że mieliśmy za sobą podobną drogę, wracaliśmy z zagranicy. Znaliśmy się jeszcze z reprezentacji młodzieżowych. Drużyna wielokrotnie robiła mu złośliwości i dała wyraźnie odczuć, że nie jest akceptowany. To na nim skupiały się żarty, docinki i szydera.

Pan jednak już na początku miał inny status niż Kubica, również u kibiców. Jako, że nie ukrywał pan swych sympatii kibicowskich, był szybki i przebojowy, to upatrywano w panu następcy „Kowala”.
- Nigdy nie postrzegałem siebie, jako następcy „Kowala”, bo wiadomo, że on jest jedyny. On ma swoją legendę, jest z Bródna, jest swój. Trudno natomiast obwiniać moich rodziców, że jestem z Łukowa (śmiech). A tak na serio: zawsze budowałem swoją pozycję ciężką pracą, dobrą grą i poświęceniem. Należę do pokolenia które na boisku budowało szacunek kibiców a nie werbalnie podlizując im się, jak to często obecnie się robi. Do tego zawsze nienawidziłem przegrywać. Gdy nie szło w spotkaniu, to zawsze coraz mocniej się starałem i mobilizowałem. Myślę, że wielu kibiców zaczęło mnie doceniać właśnie z tego powodu.

Podobał się też pana charakter. Jako jedyny nie bał się pan interweniować podczas pamiętnych derbów z Polonią na Konwiktorskiej w 1997 r., gdy fani Legii wyłamali ogrodzenie, a w tle płonęły klubowe magazyny.
- Kilkakrotnie tak interweniowałem podczas gry w Legii. Czułem, że mam szacunek wśród kibiców. Dziś bym tego nie zrobił (śmiech), ale wtedy nie bałem się ruszyć w kierunku naszego sektora, by wejść między kibiców a policję. Chciałem spróbować załagodzić sytuację, bo istniało niebezpieczeństwo, że mecz skończy się totalną bitwą również na boisku. Wiadomo też, że ówcześni liderzy kibiców, jak „Bosman”, „Alchim”, czy „Jagód” mieli duży autorytet. Przy tym można było z nimi pogadać, dojść do porozumienia. Udało się to jakoś powstrzymać, na tyle, że mogliśmy dokończyć mecz. Strzeliłem zresztą wtedy piękną bramkę lewa nogą.



Przyszedł pan na eliminacje Ligi Mistrzów, a potem grał pan w fazie grupowej i w ćwierćfinale. Gola wprawdzie pan nie strzelił, ale pański udział w awansie był nie do przecenienia. Zrobił pan akcję, po której podyktowany został karny w pierwszym meczu z IFK, przeprowadził pan solowy rajd w meczu z Blackburn, w którym posadził pan na trawie niedawnego trenera Legii Berga, a w efekcie którego Podbrożny strzelił zwycięską bramkę.
- Tego karnego z IFK pamiętam, jakby było to wczoraj. Dostałem prostopadłe podanie od Grześka Lewandowskiego. Popędziłem w pole karne i zobaczyłem, że nie mam do kogo zagrać. Widziałem jednak rozpędzonego obrońcę. Pomyślałem, że warto dać się sfaulować. Dzióbnąłem piłkę, zostałem przewrócony, a Jurek Podbrożny pewnie wykorzystał rzut karny. A z Blackburn? Miałem ciąg na bramkę, byłem szybki z piłką, potrafiłem dryblować. Jakiś więc swój udział miałem. Może wtedy jeszcze nie byłem gotowy, by strzelać gole na tym poziomie?





No właśnie. Jak to możliwe, że nie wykorzystał pan tamtej okazji ze Spartakiem w Warszawie?
- Wyszedłem sam na sam. Minąłem innego byłego trenera Legii Czerczesowa i miałem przed sobą pustą bramkę. Uderzyłem z lewej nogi, chyba za bardzo „podszedłem pod piłkę”. Do dziś bardzo żałuję tej sytuacji. Małym usprawiedliwieniem jest fakt, że na boisku był lód i ciężko było w ogóle utrzymać równowagę. Było strasznie zimno, graliśmy w takich rajtuzach, bo to jeszcze nie były getry.Ale nie szukam wymówek – powinienem był to strzelić i tyle. Szkoda tym bardziej, że mieliśmy sporo szans, a Spartak był wówczas niesamowicie silny. Wygrał wszystkie mecze w grupie.



Nie był pan stereotypowym piłkarzem. Już wówczas dużo mówiło się o interesach, które pan prowadzi. Z dobrym skutkiem inwestował pan w nieruchomości. Jak więc odnajdywał się pan w „Garażu”?
- Oczywiście chodziłem do „Garażu”, ale nie miałem głowy do alkoholu. Integrowałem się, ale z umiarem. Nie mam takich zdolności regeneracyjnych jak niektórzy (śmiech). Z wszystkimi się jednak kolegowałem, a niektórym nawet doradzałem w sprawach inwestycyjnych. Część więc poszła moim śladem. Dobrze czułem się w tej grupie i jednocześnie odczuwałem akceptację z jej strony.

Tworzyliście wtedy piekielnie skuteczny duet z Podbrożnym. Jeśli dodać do tego równie efektywnego Wieszczyckiego i Pisza z 11 golami, to nie można się dziwić, że w 34 meczach ligowych Legia strzeliła 95 goli.
- W tamtym sezonie chyba z 5 piłkarzy strzeliło ponad 10 goli. Do tej listy należy dołączyć też Rysia Stańka i Radka Michalskiego. Byliśmy niesamowicie mocni. W kadrze mieliśmy 17 reprezentantów Polski – wcześniejszych, aktualnych bądź przyszłych. To najlepiej obrazuje siłę tamtego zespołu. Jednocześnie sztuką było pogodzić interesy każdego z nas, bo przecież wszyscy chcieli grać, a mogło tylko 11.

Liderem był Leszek Pisz, ale on podobno za bardzo się nie odzywał w szatni.
- Leszek był najważniejszą postacią tamtej drużyny. Nie zabierał jednak zbyt często głosu. On swoje przywództwo pokazywał na boisku. Rządził naszą grą. W ten sposób najlepiej wywiązywał się ze swych obowiązków lidera.

Pisz miał w karierze różne zawirowania, ale w końcu, jak to mówił ówczesny kierownik drużyny Bogusław Łobacz, postanowił coś z tej piłki mieć, w końcu coś osiągnąć, jakoś zapisać się w historii i dlatego wziął się w garść.
- Miałem to szczęście, że trafiłem na najlepszy okres Leszka w Legii. Jego wolne, rożne, podania, ale i sama gra były niesamowite. Jemu bardzo ciężko było odebrać piłkę, mimo że przecież nie miał dobrych warunków fizycznych. Techniką, sprytem potrafił jednak radzić sobie z pressingiem rywali.

A co pan powie o taktyce drużyny? Podobno nie była szczególnie wyrafinowana.
- Taktyka była. Ustawienie było. Była jakaś tam odprawa. Wiedzieliśmy mniej więcej jak mamy grać, jak wychodzić, jakie są schematy, ale rzeczywiście nie było to skomplikowane. Piłka jest prostą grą. Taktyka Janasa spełniała oczekiwania piłkarzy, była przygotowana pod ich umiejętności, a my byliśmy wówczas bardzo dobrzy.

Decydujący mecz sezonu 1995/96 jednak przegraliście z Widzewem 1-2.
- Patrząc co stało się potem z tą drużyną, to można uważać, że Legia w tamtym spotkaniu była mniej zdeterminowana. Osiągnęliśmy sukces sportowy i finansowy i wielu zawodników chciało wyjechać za granicę. Mieli oferty i chyba nie byli tak zdeterminowani, jak nasi rywale z Łodzi. Jeśli przypomnimy sobie sposób, w jaki straciliśmy bramki, to dojdziemy do wniosku, że zbyt łatwo, bez pełnego zaangażowania w odbiorze. Piłkarze Widzewa w zbyt prosty sposób wchodzili w naszą pomoc i obronę. Chyba niektórzy już wtedy kalkulowali, że jak wygramy, to trudniej będzie im potem odejść, bo znowu będą przygotowania do Ligi Mistrzów i klub nie zechce ich puścić. Wydaje mi się więc, że ten mecz przegraliśmy w sferze mentalnej.



No i rozpoczął się exodus. Odeszło 9 piłkarzy i trener. W gazetach pisało się, że z tym składem Legia może spaść z ligi. Pan jednak pozostał. Czemu?
- Nie miałem żadnego menadżera, nie miałem ofert, ale z tego co pamiętam w ogóle nie myślałem o wyjeździe. Nie bałem się, że klub się rozsypie. Oczywiście czytaliśmy gazety, ale traktowaliśmy to z przymrużeniem oka. Wręcz dobrze to na nas działało, bo motywowało. Zresztą szybko zaczęliśmy dobrze grać pod wodzą najpierw trenera Stachurskiego, a potem Jabłońskiego. Ci co zostali w klubie poczuli, że wreszcie stoi przed nimi szansa, by na dobre zaistnieć w polskim futbolu. Uważam, że nie ma ludzi nie do zastąpienia. My wówczas udowodniliśmy, że tak właśnie jest.

Tomasz Sokołowski powiedział w jednym z poprzednich „Tunelów czasu”, że legionistom pomógł wtedy brak konkurencji. Jesienią 1996 r. było was 12-13 do grania i nie trzeba było się martwić o miejsce w składzie. Ta pewność dała niektórym spokój, który przyniósł dobre wyniki w lidze i w Pucharze UEFA.
- To bardzo mądre słowa Tomka. Tak rzeczywiście mogło być. Jak pamiętam tę drużynę, to była ekipa młodych gniewnych. Każdy chciał wyjść z cienia poprzedników. Do składu wskoczyli gracze, którzy wcześniej nie mieli szans na występy m. in. Grzesiek Szamotulski i Piotr Mosór. Oni potrzebowali pewności, że będą grać.

Chyba było warto zostać. Przeszedł pan do historii po strzeleniu w 90. minucie gola na 2-0 w legendarnym rewanżu z Panathinaikosem.
- Piłka nożna to są historie, opowieści, legendy. To że w ogóle dostaliśmy ponownie szansę zmierzenia się z Panathinaikosem, z którym pół roku wcześniej odpadliśmy w Lidze Mistrzów, było czymś wyjątkowym. Z tej wiosennej Legii mało kto został. Skład Greków niemal się nie zmienił, nadal byli bardzo silni. My jednak ciężko pracowaliśmy, wierzyliśmy, że to da efekty. Nie czuliśmy, że jesteśmy na straconej pozycji jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. I awansowaliśmy po golu w 90. minucie!

Wspominając tamtą rywalizację mało mówi się o pierwszym meczu w Atenach, który przegraliście 2-4. Wówczas, mimo porażki, również wypadliście dobrze. Dwie bramki do odrobienia to wówczas jednak wydawało się być dużo.
- Bardzo dobrze pamiętam to spotkanie. Grałem wówczas z urazem dużego palca. Na rozgrzewce nie mogłem nałożyć buta, czułem piekielny ból . Doktor Machowski dał mi blokadę – wbił igłę w palec i mogłem zagrać. Co ciekawe, strzeliłem gola na 2-4.



Można powiedzieć więc, że była pan ojcem chrzestnym tego awansu. Strzelił pan dwa kluczowe gole: na 2-4 w Atenach i na 2-0 w Warszawie.
- Rewanż to już niesamowita historia. W trakcie spotkania z każdą minutą nabieraliśmy wiary w siebie. Tę wiarę miały też trybuny, które niosły nas swoim dopingiem i niespotykanym dziś reagowaniem na boiskowe wydarzenia. Fani nam bardzo pomagali. Wytworzyła się wspaniała synergia między nami i kibicami. To w efekcie przyniosło bramki, w tym tę moją decydującą w 90. minucie. Scenariusz więc pełen dramaturgii, emocji i nerwów, ale zakończony happy endem. A takie historie kochamy najbardziej. Cieszę się, że wielu kibiców Legii do dziś wspomina tamto spotkanie, jak to, które dało im najpiękniejsze emocje. To była szalona, nieopisana radość. Ten mecz, to było coś o co mi całe życie chodziło.



Mimo tych osłabień w lidze znów biliście się do końca z Widzewem. Atak Kucharski – Mięciel to było coś.
- „Miętowy”, pierwszy piłkarz, który do ligi wprowadził modę na żel (śmiech). A tak serio, Marcin był bardzo szybkim piłkarzem, z którym się świetnie grało. Bardzo cenię sobie współpracę z nim. Uzupełnialiśmy się na boisku, strzelaliśmy dużo bramek. Fajna historia młodych chłopaków, którzy bardzo chcieli grać w piłkę. Dostaliśmy swoją szansę i można powiedzieć, że do feralnego meczu z Widzewem ją wykorzystywaliśmy.

Nie spodziewam się, by umiał pan wytłumaczyć to, co się wydarzyło w 2-3 z Widzewem w 1997 r., bo chyba nikt nie umie. Nie sposób jednak pominąć tego meczu.
- Wciąż wracam do tego meczu i myślę, że zabrakło nam wówczas dojrzałości. Wszystkim. Zarówno piłkarzom, jak i trenerom.

No właśnie. Można mieć chyba pretensje do Jabłońskiego za tamten mecz.
- Prowadziliśmy 2-0. Poprosiłem o zmianę, potem trener zdjął Marcina Mięciela. Nie było więc nikogo w ataku. Takimi decyzjami przybliżyliśmy piłkarzy Widzewa do naszej bramki. Ich obrońcy ruszyli po prostu do przodu, bo nie mieli kogo pilnować.

W 85. minucie kontuzji doznał arbiter Czyżniewski. Konieczna była przerwa w grze. Chyba wdarło się w was rozluźnienie. Przybijaliście piątki. Czuliście, że nic złego nie może się wam już stać.
- Chwilę potem zszedłem z boiska. Przyznam, że czułem się wtedy mistrzem Polski. Drużyna na boisku chyba również tak myślała. Byłem pewien, że nic złego nie może się nam już stać. Zostało przecież parę minut. Widzew miał jednak ten swój charakter. Smuda dobrze ich przygotował, mieli siłę, mieli szybkość. Wpoił im grę do końca, co zaowocowało nie tylko wygraną z nami, ale przecież rok wcześniej w podobnych okolicznościach awansowali do Ligi Mistrzów. Niemniej tego 2-3 nie da się wytłumaczyć w sposób racjonalny.

I znów przeszliście do historii. Tym razem jednak Widzewa.
- Niemal cały sezon był dla nas bardzo udany. Wygrywaliśmy przecież mecz za meczem. Nieźle wypadliśmy w Pucharze UEFA. Finał był jednak fatalny. Na osłodę pozostał nam Puchar Polski. Warto przy tym podkreślić, że było to ostatnie trofeum Legii przez 5 następnych lat.

Mówiło się o tym, że Widzew kupił od was mistrzostwo. Wszyscy uczestnicy tamtego spotkania zgodnie jednak zaprzeczają.
- Mnie strasznie irytują takie teorie. Trochę jednak rozumiem ten tok myślenia, bo to były takie czasy. Niektórzy nie mają jednak pojęcia czym jest walka o mistrzostwo Polski, w tamtym czasie czym była rywalizacja Legia – Widzew i co to znaczy dla młodych ludzi, którzy dopiero wspinają się po szczeblach piłkarskiej kariery i są bardzo głodni sukcesów. Sprzedać mecz o mistrzostwo Polski? Większego idiotyzmu nie słyszałem, ale wiem, że u nas każda brednia znajdzie swoich odbiorców. Osobiście czuję się obrażany samą dyskusją na ten temat. Takie mecze jak tamten zdarzają się bardzo rzadko, raz na wiele lat, ale jednak się zdarzają. Po prostu.



Szamotulski mówił o panu w „Naszej Legii”: Terminator, wszystko co na boisku to wróg. Doliczyłem się 47 żółtych kartek w pańskiej karierze w ekstraklasie.
- To dużo, czy mało? (śmiech)

Kuba Rzeźniczak śmiał się, że mało.
- Jak na napastnika to pewnie sporo. Te kartki wynikały z mojego stylu gry. Jak mówiłem, bardzo nie lubiłem przegrywać. Zresztą do dziś mi to zostało, nawet, gdy gramy amatorsko z kolegami. Zawsze chciałem pokazać obrońcom, że przed nimi nie pękam i czasami dochodziło do spięć.

Często obrońcy zaczynają ostro, by ustawić sobie napastnika.
- Gdy dostałem po kościach, to zaraz robiłem wszystko, by mój rywal z defensywy odczuł moją obecność, by wiedział, że się nie wystraszyłem i nie będzie łatwo. Wtedy jeszcze napastnicy nie byli tak chronieni przed brutalnymi zagraniami obrońców. Musiałem więc sobie radzić. Wiele razy też byłem upominany za dyskusje z sędziami. Pamiętajmy, że to były inne czasy i często czuliśmy, że jesteśmy oszukiwani przez arbitrów. Buntowałem się przeciw temu. Piłkarz czuje kiedy sędzia myli się, bo popełnia błąd, a kiedy gra prowadzona jest nieuczciwie. Do tego piłka, to są emocje i często trudno je kontrolować.

Pan miał kilka starć, które zapadły w pamięć. Ze Szczęsnym w tym spotkaniu 2-3, z Ciesielskim z Polonii, z Głowackim z Wisły. Bywało gorąco.
- Rzeczywiście miałem kilka zdarzeń, po których ktoś miał do mnie pretensje, a ja do kogoś. Takie było jednak życie i piłka. Wiele tych kartek wynikało też z chęci sprowokowania przeciwnika. Pamiętam mecz z Wisłą Kraków w 2002 r., tuż po tym jak zdobyliśmy mistrzostwo. Żurawski, Frankowski, Kosowski, Uche, Głowacki, Baszczyński, Szymkowiak… Same asy. Po pierwszej połowie przegrywaliśmy 1-2, a oni nas całkowicie zdominowali. W przerwie powiedziałem chłopakom, że teraz trzeba wyjść na nich ostro. Sprowokować ich do tego, by przestali grać w piłkę, a zaczęli się z nami siłować. Pamiętam, że moja pierwsza akcja w II połowie, to było ostre spięcie z Głowackim. Druga, to mocne wejście w Baszczyńskiego. Oni od razu rzucili się do awantury. Stracili kontrolę nad sobą i nad grą. W efekcie wygraliśmy ten mecz 3-2. No i w takim meczu pewnie dostałem żółtą kartkę, a nawet na pewno dostałem (śmiech). Ale jednak warto było, prawda?





Wróćmy do 1997 r. To był czas wielkich zmian w klubie, pojawiły się pieniądze z Daewoo, zespół został wzmocniony. Do Warszawy trafił m. in. obecny trener Jacek Magiera. Marcin Mięciel mówił mi, że Daewoo dawało bardzo dużo pieniędzy na klub, nawet więcej niż Cupiał w Wiśle, ale Legia była fatalnie zarządzana. Brakowało decyzyjności, kogoś, kto by wziął odpowiedzialność, nakreślił rozsądną wizję rozwoju. Dlatego przegrywaliście z Wisłą.
- W tamtym okresie Cupiał bardziej dynamicznie budował zespół niż Legia. Szybko podejmował decyzje i brał najlepszych graczy w Polsce. Do Legii zaś często przychodzili tacy zawodnicy, że do dziś nie wiem, jak to się stało, że się znaleźli w Warszawie. Pieniądze rzeczywiście były, ale by umiejętnie nimi zarządzać, by je wydawać niezbędni są ludzie. Nie umiem zdiagnozować tego problemu, jak zrobił to Marcin. Na pewno trudno było połączyć interesy wielu ludzi w klubie. Może właśnie było ich zbyt wielu?

A w ogóle, to był taki moment, że pan też był bliski Wisły.
- Nawet dwa razy prowadziłem z nimi rozmowy. Raz pojechałem z nimi na obóz przygotowawczy, gdy trenerem był Smuda. W końcu jednak nie doszliśmy do porozumienia.

W styczniu 1998 r. pierwszy raz powrócił pan do Legii, ale nie szło. Strzelił pan tylko jednego gola, a potem na długo wypadł z gry z powodu kontuzji. Mam wrażenie, że po niej nigdy nie doszedł pan już do takiej formy jak przed wyjazdem do Sportingu. Wciąż był pan dobrym zawodnikiem, bardzo ważnym dla drużyn, w których grał, ale już bez tego ciągu, dynamiki.
- Mój powrót z Hiszpanii nastąpił w złym momencie. Byłem w okresie startowym i od razu wszedłem tu w okres przygotowawczy. Nie miałem żadnego odpoczynku, ani jednego dnia. Trenerzy zaś nie potrafili przygotować treningu dla mnie, tak bym sobie potem poradził. Ciężkie przygotowania zabiły we mnie, to co miałem najlepszego. Czułem się rozczarowany, ale wtedy nie wiedziałem z czego to wynika. Natomiast kontuzja była typowo przeciążeniowa. Złamałem piątą kość śródstopia. Wyleciałem z gry na parę miesięcy. A później był trudny powrót…

… bo znowu nie szło. Strzelił pan znów tylko jednego gola i w 1999 r. wydawało się, że pana przygoda z Legią dobiegnie końca. Po meczu w Łodzi przeciw Widzewowi, podobno wpadł pan do gabinetu ówczesnego dyrektora sportowego Stachurskiego z koszulką i rzucił mu na biurko. O tej historii wiele się mówiło, ale relacje się od siebie różniły. Może warto opowiedzieć jak to było naprawdę?
- Wtedy rzeczywiście mi nie szło. Ludzie przestali we mnie wierzyć, a mój przyjaciel, wspomniany Jacek Kępiński bardzo podtrzymywał mnie na duchu. Graliśmy wówczas w Łodzi mecz przeciwko Widzewowi, który wprawdzie przegraliśmy, ale ja w końcu zdobyłem bramkę. Wydawało się, że to może być moment zwrotny, że nastąpiło przełamanie. Postanowiłem zrobić Jackowi prezent w podziękowaniu za to, że mnie wspierał i dać mu koszulkę z tego spotkania. Dzień później dostałem telefon od kierownika drużyny, że jest kłopot, bo moja koszulka zginęła. Wyjaśniłem, że nie zginęła, tylko przekazałem ją w prezencie, ale jeśli to problem, to oczywiście za nią zapłacę. Wieczorem kierownik zatelefonował drugi raz z żądaniem, bym tę koszulkę zwrócił. Pomyślałem sobie wtedy, że z takiej błahostki robi się dziwną aferę. Byłem zdziwiony i zły. W poniedziałek przyszedłem na trening, a tam czekało na mnie już pismo na całą stronę A4, w którym zarząd klubu domaga się ode mnie zwrotu koszulki. Jeśli zaś jej nie oddam, to zostanę ukarany wysoką karą finansową i będę musiał kupić cały komplet koszulek i coś jeszcze. Pod tym elaboratem podpisał się Stachurski. Wtedy się już wściekłem. To była głupota, a potraktowano mnie, jakbym dopuścił się jakiegoś przestępstwa. W międzyczasie poprosiłem Jacka o zwrot koszulki. Wziąłem ten papier, koszulkę i wszedłem do pokoju Stachurskiego. Nie pamiętam już, czy ją rzuciłem, czy też położyłem na stole, ale na pewno powiedziałem: „Masz pan tę koszulkę!”. Miałem jednak pecha, że u niego w pokoju siedział wtedy cały zarząd, łącznie z prezesem (śmiech). W efekcie zostałem surowo ukarany. Później wprawdzie przeprosiłem Stachurskiego za swoje zachowanie, ale w klubie nie bardzo było dla mnie już miejsca.



Wylądował pan w Stomilu, gdzie pan odżył. Chyba potrzebował pan zmiany otoczenia.
- Miałem dość futbolu. Nie szło mi, męczyłem się. Myślałem nawet, by zawiesić karierę. Na szczęście jednak zadzwonił do mnie ś. p. Henio Loska, który był wówczas menadżerem. Namówił mnie na przenosiny do Olsztyna, zapewniając, że przy trenerze „Bobo” Kaczmarku na pewno się odbuduję. I chyba rzeczywiście potrzebowałem takiego miejsca trochę z dala od większej piłki, by nie tylko wrócić do formy, ale i pewne rzeczy sobie przemyśleć. To był bardzo fajny i udany czas. Do tego z fajną historią z Legią w tle…

Strzelił pan wówczas pamiętnego „swojaka” przy Łazienkowskiej.
(śmiech) … i byłem fetowany przez kibiców Legii! Przegraliśmy wówczas 0-4. Co ciekawe, w życiu strzeliłem dwa „samobóje”. Tego wspomnianego dla Legii i jednego przeciwko Legii w spotkaniu z Pogoną Szczecin w 1998 r. Też wracałem we własne pole karne, by pomóc kolegom w defensywie i tak wydzióbałem piłkę rywalowi, że z 16 metrów pokonałem Grześka Szamotulskiego. Zawsze gdy widzę, jak napastnik wraca bronić, to się trochę obawiam.



Spędził pan tam sezon i okazało się, że... znowu Legia czeka. Jak to się stało, że pan wrócił?
- Wiosną 2000 r. wygraliśmy z Legią 1-0. Trenerem w Warszawie był wtedy Smuda. Jeszcze przed meczem powiedział, że mam mu się nie wygłupiać i dał do zrozumienia, że widzi mnie z powrotem na Łazienkowskiej. No i rzeczywiście zaraz po meczu zaczął mnie namawiać na powrót, co w końcu nastąpiło i z czego się bardzo ucieszyłem.

W Legii szło wam jednak kiepsko. Doszły do tego częste zmiany trenerów, słaba organizacja, a potem nawet problemy finansowe.
- Były duże zmiany organizacyjne i personalne w klubie. Dużo się działo. Rządzącym Legią brakowało cierpliwości. Chyba nie umieli pogodzić się z myślą, że jeszcze niedawno drużyna grała w Lidze Mistrzów, a teraz nie potrafi nawet wygrać ligi. Pamiętajmy przy tym, że wówczas Wisła zrobiła się bardzo silna i ciężko było ich przegonić w tabeli.

Z perspektywy ówczesnej sytuacji finansowej klubu, gdy wycofało się Daewoo, a Legia została przejęta przez Pol-Mot, to mistrzostwo 2002 r. było prawdziwym wyczynem. Pan na tytuł czekał 7 lat.
- To była fajna grupa zawodników prowadzona przez charyzmatycznego trenera Okukę. „Drago” szybko i właściwie zdiagnozował nasze problemy. Zaczęliśmy bardzo ciężko pracować, a ta praca przyniosła efekt. Byliśmy ambitni, dobrze zintegrowani, a w dodatku już z dużo większą świadomością, dojrzałością. Dbaliśmy o atmosferę, spotykaliśmy się po meczach, umieliśmy sami rozwiązywać problemy wewnętrzne. Pokonanie ówczesnej Wisły, silnej, bogatej było dużym osiągnięciem.

Byliście jak traktor. Niezbyt efektowni, ale nie do zatrzymania. I niesamowicie silni. Jak to powiedział Jacek Magiera: takie konie do biegania.
- To prawda. Czymś Wisłę musieliśmy pokonać. Okuka rządził twardą ręką…

„Ja Drago, ja rządzę!” (śmiech)
- Tak! Pozbył się z klubu Marka Citki i Wojtka Kowalczyka, a to były dość odważne decyzje, jak na trenera, który dopiero co przyszedł z zagranicy. Podporządkowaliśmy się jednak jego zasadom, zaufaliśmy mu i to dało efekt. Mieliśmy wówczas poczucie takiej siły, że nawet jak nie szło, to w końcu damy radę i zdobędziemy bramkę. Wiele goli strzelaliśmy w końcówkach spotkań. Ustanowiliśmy przy tym nowy rekord meczów Legii bez porażki. Nie przegraliśmy 33 spotkań.



Okuka nie był jedynym Serbem, który wylądował wówczas przy Łazienkowskiej. Zabrał ze sobą dwóch rodaków.
- Gdy przyszedł „Vuko”, to już po pierwszym treningu było widać, że jest to zawodnik, który może nam dużo dać, bardzo pomóc drużynie. Stanko miał trudniej, nie zrobił dobrego wrażenia. Okuka jednak bardzo w niego wierzył i okazało się, że ma rację. Svitlica zdobył bardzo ważną bramkę w Krakowie, która nie tylko dała nam remis 1-1, ale w praktyce przesądziła o losach tytułu. Fajnie się z nim grało. Miał nosa do bramek. Wiedział jak się ustawiać, jak wykorzystywać naszą dobrą grę do strzelania goli.

Pan zdobył tytuł jako kapitan Legii Warszawa.
- Jako małolat nawet nie marzyłem, że jako kapitan ukochanego klubu podniosę mistrzowską paterę. Teraz czasem śmieję się z Darka Dziekanowskiego, bo byłem dwa razy mistrzem, a on nigdy (śmiech). Dla mnie, chłopaka z Łukowa, to była ogromna duma. Co więcej, dokonaliśmy tego w dobrym stylu, bo mieliśmy bardzo mocną konkurencję. Jako że był to pierwszy mój tytuł, to smakował wyjątkowo.



Wiele mówiło się o katorżniczych treningach Okuki. Część piłkarzy nie była zadowolona.
- Pamiętam, że wielu narzekało ale taki Jacek Zieliński, który długo był kontuzjowany wrócił do zdrowia, a do tego, jak sądzę w dużej mierze dzięki Okuce, szybko doszedł do wysokiej formy i jeszcze pojechał na mistrzostwa świata. Marek Jóźwiak też przeżywał drugą młodość i pograł w Legii jeszcze parę lat. Te ciężkie treningi jednak nam się przydały. Wiadomo natomiast, że trudniej utrzymać się na szczycie niż na niego wejść. Drużyna została osłabiona i w sezonie 2002/03 wypadliśmy słabo. Chyba brakowało nam świeżej krwi w zespole, a w dodatku „Drago” przykręcił śrubę i jeszcze ciężej trenowaliśmy.

Nie tylko Zieliński trafił do kadry. Pan również w ostatniej chwili został powołany do reprezentacji na mundial w Korei i Japonii. To była nagroda za świetny sezon: 13 bramek, kilka asyst i liderowanie drużynie.
- Nieprawdopodobna historia. O mistrzostwach świata też nawet nie śniłem. Tym bardziej, że nie grałem w eliminacjach do mistrzostw świata, a przecież trener Engel w pewnym momencie powiedział, że selekcja została zakończona. Ale jednak Maciek Murawski, Jacek Zieliński i ja dostaliśmy powołania. Chyba rzeczywiście była to swoista nagroda. Nie miałem wielkich nadziei na grę. Ta kadra była bardzo hermetyczną grupą. Niemniej, poleciałem tam z nastawieniem, by spróbować zapracować na szansę, a następnie być gotowym ją wykorzystać. Byłem dobrze przygotowany fizycznie, więc treningi Engela nie były dla mnie wyczerpujące. Łatwo znosiłem wysiłek. W końcu dostałem szansę, choć tylko ostatnim meczu, niestety tylko o honor. Na szczęście wygraliśmy 3-1, dzięki czemu nieco łatwiej się nam wracało do Polski i inaczej byliśmy odbierani.



Engel wymyślił panu nową pozycję, taką quasi „10”.
- Właściwie to takie „10” łamane na „8”, bo graliśmy dwójką napastników. W trakcie przygotowań do meczu próbowany byłem na tej pozycji i dobrze sobie radziłem. Byłem dobrze dysponowany, czułem się mocny i pamiętam, że jak tylko zaczęliśmy przedmeczową rozgrzewkę, to czułem, że rozegram dobre spotkanie. I tak się stało. To był dla mnie fantastyczny czas.

Po powrocie okazało się, że w Legii jest bardzo źle. Klub nie wywiązał się ze zobowiązań wobec was. Nic nie wyszło z planów pozyskania inwestora. Graliście przewidywalnie, wolno i w efekcie nie awansowaliście do pucharów. Pan zaś latem 2003 r. postanowił odejść do Iraklisu Saloniki, co zostało źle przyjęte przez część kibiców. Zarzucano, że pan, legionista, kapitan pierwszy ucieka z tonącego okrętu.
- Z dzisiejszej perspektywy patrząc, mogę powiedzieć, że jak klubowi się nie wiedzie, to piłkarze mają większą motywację, by zmienić środowisko. Wówczas było jednak tak, że mi pozostał rok umowy z Legią i nie wiedziałem, co będzie dalej. Grecy zaś zaproponowali mi trzyletni kontrakt. Miałem 31 lat i wydawało się, że w Salonikach znajdę stabilizację na dobrych warunkach. Dlatego więc byłem zdeterminowany żeby odejść. Jako piłkarz potrzebowałem też nowych wyzwań, a do tego świat mnie zawsze ciekawił. Głównym powodem była jednak długość umowy z Iraklisem.

O Grecji wprawdzie najlepiej rozmawia się z Piotrkiem Włodarczykiem albo Michałem Żewłakowem, ale i pana zapytam życie w tym kraju.
- To był bardzo przyjemny wyjazd pod względem poznawczym, kulturowym. Zjeździłem całą Grecję. Poznałem ich mentalność. Już wówczas nie mogłem się nadziwić, jak oni są w stanie zorganizować igrzyska olimpijskie, skoro tam nikt nie pracuje, wszystko źle działa, nic na czas. W Grecji urodził się mój syn i mam duży sentyment do tego kraju. Nadal lubię tam jeździć, ale już tylko na wakacje. Sportowo wyszło średnio, bo i klub był średni.

Po roku wylądował pan w Łęcznej. Blisko rodzinnych strony. Szykował się pan już do piłkarskiej emerytury?
- Trenerem był „Bobo” Kaczmarek i tak naprawdę dzięki niemu tam trafiłem. Z Grekami rozwiązałem kontrakt z winy klubu.

Nie płacili?
- Tak, były duże problemy z pieniędzmi. Poszedłem do Łęcznej. Fajne miasteczko, dobrze się w nim czułem, ale wiadomo, że Górnikowi daleko było od takiej organizacji jak w Legii. To była piłkarska prowincja, dopiero budowało się tam futbol na przyzwoitym poziomie. Dzięki Kaczmarkowi mieliśmy dobre chwile. Do pewnego momentu dobrze to funkcjonowało.

Dla pana na tyle dobrze, że w końcu historia zatoczyła koło i zimą 2006 r. znalazł się pan na celowniku Legii. Wdowczyk potrzebował doświadczonego napastnika i tak w wieku 34 lat ponownie znalazł się pan przy Łazienkowskiej.
- Dla Legii to były bardzo dobre warunki. Zgodziłem się na grę właściwie za darmo licząc na to, że zdobycie mistrzostwa będzie dobrym momentem na zakończenie kariery i w ten sposób zepnę swoją karierę złotą klamrą. Gdy wracałem zimą do Legii czułem, że pod wodzą Wdowczyka zdobędziemy tytuł. Miałem świadomość swojej roli, wiedziałem, że nie będę już wiodącym graczem. Na pewno jednak pomogłem.



Strzelił pan też jednego gola w, zawsze gorącym dla Legii, Wodzisławiu.
- W Wodzisławiu zawsze szło nam ciężko. Ciężko było się tam zmobilizować. Na koronie stadionu były rozstawione grille i woń kiełbasek roznosiła się po boisku. Człowiek myślał o grillu, a nie o graniu (śmiech). Wtedy też zaczęło się fatalnie, bo przegrywaliśmy 0-1 już w 1. minucie. Na szczęście dość szybko wyrównałem, ale potem Piotrek Włodarczyk zmarnował rzut karny i długo się męczyliśmy. Wreszcie Marcin Burkhardt trafił do siatki już w 90. minucie. Półtora miesiąca później fetowaliśmy mistrzostwo po wygranej w Zabrzu. Też piękny czas.



Mam wrażenie, że jest pan jednym z niewielu wyróżniających się piłkarzy z tamtego okresu, którego życie po karierze piłkarskiej potoczyło się lepiej niż sama kariera. Jeszcze jako zawodnik zadbał pan o swoją przyszłość i zabezpieczył się pan finansowo. Został pan menadżerem piłkarskim i prowadzi pan czołowego zawodnika świata Roberta Lewandowskiego. Był pan posłem na Sejm. Pasmo sukcesów.
- W piłce doszedłem na poziom, o którym nie marzyłem. Jako kapitan Legii zdobyłem mistrzostwo, zagrałem w Lidze Mistrzów i na mistrzostwach świata. Stałem się częścią historii największego klubu w Polsce, o którym w dzieciństwie marzyłem. Mam powody do dumy. Po zakończeniu grania natomiast wcale nie było łatwo się odnaleźć. Z dzisiejszej perspektywy widać, że radzę sobie równie dobrze jak na boisku. Nie jest to oczywiście tak proste, jak mogłoby się wydawać z boku i wymaga wiele wysiłku oraz zaangażowania. Natomiast jestem bardzo zadowolony, że moja praca przynosi równie dobre efekty, jak ta na boisku. Jeśli jednak chodzi o emocje, to nie ma porównania. Zawsze to też powtarzam zawodnikom: bycie piłkarzem to najfajniejsze, co się może przydarzyć w życiu młodego chłopaka. Warto to szanować. Staram się też wykorzystywać swoje piłkarskie doświadczenia, by im pomagać mądrze poprowadzić karierę. Bardzo się więc cieszę, gdy mam jakiś wpływ na rozwój i sukcesy zawodników. Nic jednak nie zastąpi emocji z boiska.



Rozmawiał Jakub Majewski

fot. Archiwum Legionisci.com (Adam Polak, Mishka)


Polecamy poprzednie rozmowy z serii Tune(L) czasu


Maciej Szczęsny
Marcin Mięciel
Aleksandar Vuković
Tomasz Sokołowski
Piotr Włodarczyk
Jacek Magiera

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.