fot. Kamil Marciniak / Legionisci.com
REKLAMA

Słowo po niedzieli: Klawo

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Reprezentacja Polski po 12 latach przerwy znów awansowała na mistrzostwa świata. Jakoś szybko to zleciało, chyba głównie dzięki temu, że w tym czasie trzykrotnie z rzędu graliśmy na mistrzostwach Europy (pamiętacie, że Euro 2008, to były pierwsze mistrzostwa kontynentu, w których graliśmy?). Wychowałem się na wszelkich możliwych porażkach kadry w latach 90. Dlatego każdy awans niesamowicie mnie cieszy. Zapraszam na historię biało-czerwonych widzianą moimi oczami.

Pierwszy mecz reprezentacji obejrzałem w 1989 r. Polska zmagała się w eliminacjach do Mundialu`90. W grupie rywalizowała ze Szwecją. Spotkanie zapamiętałem dzięki cudownej bramce Ryszarda Tarasiewicza z rzutu wolnego i bramce dla Szwedów w doliczonym czasie. Strasznie wtedy byłem rozgoryczony, bo uważałem, że zasłużyliśmy na remis. Dziś już nie pamiętam, czy rzeczywiście graliśmy na tyle dobrze. Faktem jest jednak, że od tamtej pory zacząłem oglądać spotkania biało-czerwonych. Nic jednak nie kojarzę poza tym, że nie zagraliśmy na MŚ we Włoszech, a także na Euro`92.

Potem były igrzyska olimpijskie. Nie mogłem zrozumieć, że w tej drużynie nie ma Baki, Koseckiego, Ziobera, czy Warzychy. Ale olimpijczyków pokochałem miłością pierwszą i czystą. Kłak, Wałdoch, Brzęczek i niesamowici Kowalczyk z Juskowiakiem, to byli moi pierwsi bohaterowie. Do tego „Kowal” grał przecież w Legii! Nie dość, że mieli piękne stroje, to jeszcze... wygrywali! I to jak! Pamiętacie 6-1 w półfinale z Australią? Dlatego, gdy niedługo potem ledwo wygraliśmy 1-0 z San Marino po golu Furtoka strzelonym ręką, a następnie dostaliśmy po 0-3 od Anglików i Norwegów w el. World Cup`94, było dla mnie szokiem.

Pewien promyczek nadziei na lepsze czasy pojawił się w eliminacjach Euro`96. Wprawdzie zaczęliśmy od haniebnego 1-2 w Tel Awiwie (pamiętam okolicznościową rymowankę: „Po przegranej z Izraelem, Madagaskar naszym celem”), ale ta kadra wydawała się być w stanie rywalizować z faworytami Francją i Rumunią. Najlepsze momenty przeżywaliśmy latem 1995 r. Najpierw wygraliśmy 5-0 ze Słowacją w Zabrzu (Tomaszowi Wałdochowi urodziła się wówczas córeczka, o czym poinformował spiker, a pan Zydorowicz, komentujący mecz w TVP, pytał: „Ciekawe jak będzie miała na imię córka Wałdocha? Może Słowacja?”), potem po heroicznym boju zremisowaliśmy w Paryżu 1-1. Mieliśmy ciekawą drużynę: m. in. Woźniak, Zieliński, Łapiński, Wałdoch, Koźmiński, Iwan, Świerczewski, Nowak, Kosecki, Kowalczyk (ciekawostka: w meczach przeciwko Izraelowi i Słowacji grał z nr. 2), Juskowiak, Szczęsny, Jóźwiak, Wieszczycki, Czereszewski... Wszyscy w wysokiej formie. Skończyło się jednak jak zwykle: brakiem awansu i kompromitacją w Bratysławie (1-4, czerwone kartki dla Koseckiego i Świerczewskiego).

Zmienił się selekcjoner i na dzień dobry przegraliśmy 0-5 z Japonią, co dla przeciętnego kibica było szokiem. Po chwili PZPN wyciągnął ze starej szafy Piechniczka i ten miał nas wprowadzić do MŚ`98. Zaczął od kapitalnego meczu na Wembley, gdzie prowadziliśmy nawet 1-0 po bramce Marka Citki (początek „citkomanii”), ale przegraliśmy 1-2 i zaczęło się bajdurzenie o pięknej porażce. Całe te eliminacje były żałosne, ale pamiętam debiut Grzegorza Szamotulskiego (2-1 z Mołdawią w Katowicach), wspaniały występ Pawła Skrzypka przeciwko Gianfranco Zoli w Chorzowie i... Waldemara Adamczyka, którym Piechniczek próbował zaskoczyć Anglików (klasyczne 0-2 na Stadionie Śląskim). Na mistrzostwa we Francji oczywiście nie awansowaliśmy, a pan Antoni został zwolniony jeszcze przed końcem eliminacji.

Za sterem zasiadł twórca olimpijskiego sukcesu Janusz Wójcik. Dużo o nim teraz wiemy, ale wówczas w narodzie uchodził za prawdziwego zbawcę i to takiego, co pezetenowskiemu betonowi się nie kłaniał. Szybko ogarnął organizacyjny bałagan, a pamiętajcie młodsi czytelnicy, że lata 90. to były czasy, w których w kadrze brakowało nawet sprzętu (pierwszy poważny kontrakt zawarto z Pumą w 1994 r., potem z niejasnych powodów zerwał go ówczesny prezes PZPN Marian Dziurowicz i podpisał nowy z Nike). „Wójt” zapewnił piłkarzom dobre warunki bytowe, zgrupowania organizował w hotelu Sobieskim w Warszawie, pojawiły się pieniądze za przyjazd na kadrę. Co najważniejsze: zaczął od trzech zwycięstw z rzędu. Szybko jednak na pomniku pojawiły się rysy, bo kolejne trzy mecze przegraliśmy, w dodatku do zera (0-3 z Gruzją, 0-4 z Paragwajem i 0-2 z Izraelem). Wójcik miał szykować zespół na jesienne mecze eliminacyjne do Euro 2000, a tymczasem mógł polecieć już w maju 1998 r. Wtedy jednak jego drużyna nieoczekiwanie wygrała 3-1 z Rosją. I znów zaczęło „żreć”. Na starcie kwalifikacji wygraliśmy na wyjeździe 3-0 z Bułgarią, a bohaterem został legionista Czereszewski. W marcu 1999 r. Wembley, gdzie trener się chyba przestraszył i wystawił bodaj 7 nominalnych obrońców i przegrał 1-3. Kadra grała w kratkę, ale, co nowość, do ostatniego meczu eliminacji miała szansę na awans do baraży. Ba, mogła go zapewnić sobie wcześniej w Warszawie, jeśli ograłaby Anglię. Niestety, zremisowaliśmy mecz, który mieliśmy wygrać (gdyby Radosław Gilewicz strzelił...), a potem przegraliśmy ten, który musieliśmy zremisować (0-2 ze Szwecją). I to był koniec „Wójta”.

Trenerem został nieoczekiwanie Jerzy Engel. I się zaczęło. „Los Engelos” najpierw grali słabo, nie umieli strzelić nawet gola, ale eliminacje do MŚ 2002 rozegrali koncertowo. Błyszczał nowy kadrowicz Emanuel Olisadebe, czyli Nigeryjczyk z przyznanym w trybie pilnym polskim paszportem. Kochałem tę drużynę. Ostatni raz tak naprawdę dałem się ponieść emocjom związanym z reprezentacją. Po 16 latach przerwy wywalczyli awans na mistrzostwa. Te jednak okazały się być klapą. Pompowany z wielu stron balon szybko pękł, a Engel wyleciał z posady. To był szok.

Jeszcze większym był wybór na stanowisko selekcjonera Zbigniewa Bońka. Jego kadrę zapamiętałem głównie z 0-1 z Łotwą w Warszawie, w którym to spotkaniu Tomasz Dawidowski tak uderzał na bramkę, że piłka wyleciała w aut. „Zibi” szybko zrezygnował, a stery powierzono Pawłowi Jansowi. „Janosik” pozbierał drużynę, przebudował ją, a jej znakiem rozpoznawczym był wówczas duet napastników Rasiak – Niedzielan, czyli wielki, silny oraz szybki i zwinny. Paradoksalnie, mimo sromotnych porażek ze Szwedami i tylko remisu z Węgrami, do ostatniego meczu mieliśmy szanse na baraże. Musieliśmy wygrać w Budapeszcie i liczyć, że Szwecja ogra Łotwę. My swoje zrobiliśmy, tamci przegrali i znów obeszliśmy się smakiem.

Janas pozostał na stanowisku i świetnie rozegrał eliminacje do Mundialu 2006. Z góry założył, że nie ma co się siłować z Anglią, a punktów należy szukać w meczach ze słabszymi, choć za rywali w walce o 2. miejsce mieliśmy więcej niż przyzwoitych Austrię, Walię i Irlandię Północną (plus Azerbejdżan). Gwiazdą drużyny był Maciej Żurawski, a kilka ważnych bramek strzelił Tomasz Frankowski. Na 10 meczów wygraliśmy 8 (dwie porażki z Anglią) i z najlepszym bilansem wśród zespołów zajmujących drugą lokatę w grupach pojechaliśmy do Niemiec. Tam nadzieje nie były tak wielkie, jak w Korei, ale liczyliśmy, że wyjdziemy z grupy, w której mieliśmy Niemców, Ekwador i Kostarykę. Skończyło się kompromitacją z Ekwadorem, piękną porażką z Niemcami i nic nie znaczącą wygraną w ostatnim meczu.

Wtedy PZPN zatrudnił Leo Beenhakkera. Holender zaczął słabo, przegrał i zremisował na początku eliminacji Euro 2008, ale szybko przeszedł do historii, bo jego zespół, po bardzo dobrym meczu, pokonał 2-1 Portugalię, ówczesnych wicemistrzów Europy. Potem poprawił wygraną w Brukseli i zaczęło się szaleństwo, a nr 1 był Euzebiusz Smolarek. Pan Beenhakker miał specyficzny styl pracy, Polacy grali w kratkę i nie zachwycali stylem, ale wciąż szukał piłkarzy nadających się do gry w kadrze i, co najważniejsze, kluczowych meczów nie przegrywał. Niestety, na Euro 2008 trafiliśmy do silnej grupy z Niemcami, Chorwatami i gospodarzami Austriakami. Nie pomógł więc ani będący w życiowej formie Artur Boruc, ani naturalizowany Brazylijczyk Roger Guerreiro. Nie pomogło również, że reprezentacja była bez formy, a z powodu kontuzji tuż przed mistrzostwami wypadł jeden z liderów Jakub Błaszczykowski.

Po tamtym Euro coś we mnie pękło i mecze reprezentacji oglądam bez ekscytacji. Spotkania z eliminacji do MŚ 2010, przygotowania do Euro 2012, czy te pod wodzą pana Waldemara Fornalika zlewają mi się w jedno wspomnienie zatytułowane „Klapa”. Gdy o nich myślę przed oczami mam błąd Boruca w Belfaście, przemowę pana Dariusza Szpakowskiego po klęsce 0-3 w Słowenii, 0-6 z Hiszpanią, Eugena Polanskiego, Ludovica Obraniaka, Sebastiana Boenischa, Adama Matuschyka, poślizgnięcie się Wawrzyniaka, basen narodowy, gola Glika z Anglią oraz gołą d… Jakuba Koseckiego.

Aż nastał Nawałka. Oczywiście podszedłem do niego sceptycznie. Wszystko zmieniło się po 2-0 z Niemcami. Z mistrzami świata Niemcami. Tymi Niemcami, którzy od zawsze nas ogrywali, wyjątkowo pozwalając nam na jakiś remis. Dla mnie, wychowanego na świętowaniu „zwycięskich remisów” albo „honorowych porażek”, to było coś niewyobrażalnego. Najwspanialszy moment w historii mego kibicowania reprezentacji. Uważam, że nic lepszego nas już nie może spotkać. Chyba, że zdobędziemy medal w Rosji. Od tamtej pory, świadom wprawdzie mankamentów drużyny Nawałki, jestem fanem tej ekipy. Cenię ją za charakter, waleczność i determinację w osiąganiu celów. Te cechy polscy piłkarze pokazali już na Euro 2016, na którym osiągnęli najlepszy wynik od czasów, gdy interesuję się futbolem. Czyli od czasów niepamiętnych (brązowy medal na MŚ 1982). W eliminacjach do rosyjskiego mundialu tylko je potwierdzili. Zdobyli 25 na 30 punktów. 8 zwycięstw, 1 remis i 1 porażka. Wspaniałe osiągnięcie.

Po co to wszystko piszę? Po pierwsze chcę się podzielić z Wami swoją radością z awansu. Po prostu. Chcę też uświadomić, zwłaszcza młodszym czytelnikom, że jesteśmy we wspaniałym okresie w historii reprezentacyjnej piłki. W XXI wieku trzy razy graliśmy na Euro, trzeci raz zagramy na mundialu. Żyjemy w czasach, gdy mamy jednego z najlepszych napastników na świecie. Robert Lewandowski w ostatnich eliminacjach strzelił 16 bramek. W 1995 r. cieszyliśmy się, gdy Andrzej Juskowiak uzbierał ich 7. Mamy też bramkarza w Juventusie, a także obrońców, którzy występowali w finale i półfinale Ligi Mistrzów. Pamiętajmy więc, że nie zawsze było tak dobrze. Co więcej, nie zawsze będzie. Szanujmy to co mamy, to co jest. A jest klawo!

Autor: Jakub Majewski "Qbas"
Twitter: QbasLL
Kątem Oka na FB

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.