Bodziach na Camp Nou w 2002 roku - fot. Legionisci.com
REKLAMA

20x20 LegiaLive - Bodziach

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Świętujemy dwudziestolecie powstania portalu LegiaLive.pl. Z tej okazji chcemy przybliżyć Wam sylwetki nas, kibiców pracujących w redakcji najpopularniejszego obecnie serwisu o Legii. Po długiej, planowej przerwie zapraszamy na historię Bodziacha. 20 pytań na 20-lecie!

1. Imię i nazwisko: Marcin Bodziachowski

2. Ksywka: Bodziach

3. Debiut na Legii: 18.06.1994, finał Pucharu Polski, Legia - ŁKS

4. Debiut na łamach LL: 2001

5. Debiut na redakcyjnym wyjeździe: Trudno wskazać pierwszy redakcyjny wyjazd, bowiem początkowo praktycznie wszyscy jeździliśmy pociągami, autokarami itd. na sektor gości. Ale na pewno z częścią redakcyjnego składu jeździliśmy wspólnie już w sezonie 2001/02.

6. Najlepszy tekst/zdjęcie: Jeśli chodzi o tekst, to trudno wskazać - było ich strasznie dużo, więc wybór nie jest łatwy. Jeśli zaś chodzi o zdjęcie, to nie mam wątpliwości, że to z derbów, kiedy weszliśmy na trybunę główną, a polonuchy strasznie uciekały przed obiektywem.


Tekst, do którego co jakiś czas chętnie wracam (choć dziś oryginału w sieci nie da się znaleźć) to informacja jakoś około roku 2003/4 - z okazji 1 kwietnia, że koszykarze Legii polecą do amerykańskiej miejscowości Hoopa, gdzie zagrają m.in. sparing z Hoopa Doklopa. Jeden z zawodników zadzwonił do trenera, że nie ma paszportu. Pozdro Maleszczak!

7. Najgorszy tekst/zdjęcie: Relacja z pewnego piłkarskiego turnieju na Targówku z udziałem CF. KMWTW

8. Najlepszy mecz Legii jaki opisywałeś/fotografowałeś: Wygrana 4:1 z Celtikiem, na którym debiutowała szyta flaga "Warszawiacy"

9. Najgorszy mecz Legii jaki opisywałeś/fotografowałeś: Byłem na wielu słabych meczach Legii, z wielu z nich pisałem relacje z trybun. Ale który był najgorszym z najgorszych, nie mam pojęcia. Ch... z wynikami. Koszykarsko to na pewno mecz Biatrans Białystok - Legia w III lidze, przegrany różnicą 36 punktów.

10. Zawodnik Legii, z którym współpracowało się najlepiej/najgorzej: Wydaje mi się, że koszykarze są zdecydowanie bardziej chętni do "współpracy" niż piłkarze. Generalnie zawsze, kiedy dochodziło do rozmowy z Andrzejem Paszkiewiczem, było śmiesznie. Z sentymentem wspominam współpracę z tamtą koszykarską ekipą.



11. Zawodnik Legii, z którym współpracuje się najlepiej/najgorzej: Obecnie trudno wskazać jedną osobę. Z całą koszykarską ekipą współpracuje się dobrze, a z piłkarzami dawno nie rozmawiałem.

12. Najfajniejszy moment redakcyjny: Na pewno europejskie wyjazdy, ale najlepsze było świętowanie awansu do Ligi Mistrzów po meczu w Irlandii z Dundalk. Na pewno najbardziej huczna impreza w naszej historii.

13. Najtrudniejszy moment w redakcji: Walka z ITI, w której jako jedyny legijny serwis od początku do końca staliśmy murem za kibicami. Stefan Dziewulski po wyjeździe do Poznania straszył mnie sądem za upublicznienie jego numeru telefonu w relacji (który znalazł się na transparencie na tym wyjeździe). Błędowski z kolei robił wszystko, abym nie mógł dokumentować budowy stadionu Legii - stąd też wiele zdjęć trzeba było robić zza ogrodzenia. Najważniejsze, że nie złamaliśmy się i do ostatnich sił walczyliśmy z okupantem.

14. Najfajniejszy redakcyjny wyjazd: Dundalk i Kopenhaga. W Kopenhadze w wyniku starć z policją, musieliśmy odwieźć redakcyjnego kolegę o największym zasięgu ramion do miejscowego szpitala. Oczywiście wszyscy w białych koszulkach. Kiedy "Hugol" trafił do gabinetu, wszyscy wokół skupili swój wzrok na nas, a to dlatego, że na monitorach w całym szpitalu wyświetlano w kółko materiał pokazujący skuwanych kajdankami przez psiarnię kibiców Legii ubranych dokładnie tak jak my.

15. Najlepszy pomysł, jaki ci się udało zrealizować w LL: Raporty z cyklu "Na stadionach" i "Na stadionach świata".

16. Pomysł, który nie wyszedł poza plany: Cały czas wiele pozostaje do zrobienia w kwestii historii Legii, meczów sezon po sezonie itd.

17. Co daje ci praca w LegiaLive: Satysfakcję. Czasem również dobre słowo od czytelników. W wielu przypadkach, szczególnie jeśli chodzi o informacje z innych legijnych sekcji, traktuję to jako kronikarski obowiązek wobec Legii.

18. Co jest w niej najfajniejsze: Nie jestem łasy na klepanie po plecach, ale czasem fajnie usłyszeć od Was dobre słowo.

19. Co jest w niej najbardziej irytujące: Od lat nie czytam komentarzy, więc nic mnie nie irytuje.

20. Najlepszy kumpel z redakcji: Jesteśmy niezbyt wielką ekipą, ale z bardzo dobrze zgranym składem, który przez lata zmienił się nieznacznie. Na corocznych wigiLLiach widać, że wszyscy dobrze czujemy się w swoim gronie.

Bodziach:

W tym roku świętujemy 20-lecie LL!, a sam najlepszy legijny portal mam przyjemność współtworzyć od lat 18. Kawał czasu, podczas którego zmieniło się w życiu wiele, ale nie jedno. Miłość do najwspanialszego klubu z roku na rok rosła i rośnie wciąż. Kiedy wiele osób, z biegiem czasu, mówi o konieczności "ogarnięcia się", bo żona, dzieci i tym podobne wymówki, mam zupełnie inaczej. Angażuję się we wspieranie kolejnych legijnych sekcji, a organizacja "wolnego" czasu już dawno weszła na najwyższy poziom. Dla przykładu - plan teraźniejszy to trzydniowy wyjazd do Kosowa na mecz koszykarzy Legii, dwa dni później rewanż kosza w Warszawie, dwa dni później wyjazd do Krakowa, następnie zaś Niepołomice, dzień po nich kosz w Warszawie, trzydniowy wyjazd do Rosji znowu na kosza i dwa dni później wyjazd do Torunia na koszykówkę. Nie to, żeby się chwalić - taki plan działania zwyczajnie wymaga organizacji, ale przede wszystkim chęci. Dogranie wszystkich meczów z pracą i przedstawienie tego w odpowiedniej konfiguracji (partiami, nigdy w całości ;) żonie, to początek drogi. Z pracą, bo jak pewnie nie wszyscy wiedzą, pisanie dla Was sprawia niesamowitą frajdę, ale odbywa się na zasadach hobbistycznych. Aby jeździć za Legią po całej Polsce i Europie, trzeba zasuwać po osiem godzin dziennie. Ale może zacznijmy od początku...

Miłością do Legii zapałałem w 1991 roku, mając niespełna dziesięć lat. Na debiut przy Łazienkowskiej musiałem poczekać aż trzy lata. Trzy lata męczenia rodziców, by puścili na mecz. Dziś to nie do pomyślenia, kiedy mój 10-letni syn ma na swoim koncie kilkanaście wyjazdów na Legię i dobrych kilka sezonów jako karneciarz. W końcu, w czerwcu 1994 roku udało się - spełniło się największe marzenie młodego Bodziacha, tj. ojciec zgodził się pójść ze mną na mecz. Nie zabrać mnie, tylko raczej "potowarzyszyć", bo przecież w latach 90-tych puszczanie małolatów samych na stadion nie było sprawą tak częstą. Zgoda nie oznaczała niestety, że mecz obejrzeliśmy.

Słynny mecz z Górnikiem zakończony remisem 1:1 cieszył się takim zainteresowaniem, że oczywiście zabrakło biletów. Z ojcem nie było opcji na próbę "wjazdu" przez dziurę w płocie. Takie rozwiązania poznałem dopiero później, wraz z kolegami ze szkoły i podwórka. Ostatecznie mecz Legia - Górnik spędziłem przy relacji radiowej. Szczęśliwy, bo Legia została mistrzem Polski, ale wściekły, że choć było tak blisko, nadal nie dane mi było trafić na Żyletę. Na szczęście cztery dni później, przy Łazienkowskiej rozgrywany był finał Pucharu Polski z ŁKS-em, i tym razem po bilety ustawiliśmy się z odpowiednim zapasem, przed otwarciem kas. Na jaki sektor bilety? - zapytała kasjerka w kasie na samym środku łuku od Łazienkowskiej, gdzie wtedy zasiadali przyjezdni. - Oczywiście na Żyletę - odpowiedziałem. Choć było to ponad ćwierć wieku temu, z tego meczu pamiętam wszystko. Wszystko co działo się na trybunach, bo boiskowe atrakcje - pomimo, że byłem pasjonatem piłki - schodziły na dalszy plan. Klimat Żylety wciągnął mnie na maksa. Wszystkie pieśni, które znałem od dawna z opowieści kolegów, wieczornych śpiewów niosących się po bródnowskich blokowiskach, teraz miałem okazję śpiewać na żywo. Od razu wiedziałem, że to jest moje miejsce na całe życie. Ojciec rówież wiedział - że to jego pierwszy i ostatni mecz. Później wymyślał jakieś historie o fruwających butelkach, niebezpieczeństwie i inne bzdety, które miały tłumaczyć, że stadion piłkarski nie jest miejscem, gdzie powinienem spędzać swój czas.

Ale było już za późno. Nie było na to rady. Na kolejne mecze po prostu zacząłem jeździć z kolegami z Bródna, a wielu z nich miało już w tym spore doświadczenie. Również w tym, jak dostać się na stadion, niekoniecznie uiszczając opłatę za bilet. Jednym sposobem, oprócz oczywiście najpopularniejszych, czyli przejścia przez dziurę w płocie, wręczeniu kilku złotych w łapę ochroniarzowi, czy poproszenia osoby starszej o "wprowadzenie", było odkupienie biletu za zdecydowanie niższą stawkę od tych, którzy odbili się od bram wejściowych, ze względu na swój "stan". W ten sposób część meczów oglądałem z łuku od strony kanałku, gdzie wówczas panował klimat najbardziej zbliżony do tego z Żylety. Kiedy jednak stan portfela na to pozwalał, wchodziliśmy oczywiście na Żyletę.

Regularne podróże autobusem linii 162 spod Smreka uczyły charakteru. Nie raz i nie dwa, w autobusie "poszła" szyba, za co policja serwowała ścieżki zdrowia. W drodze powrotnej natomiast zdarzały się przymusowe wcześniejsze kończenie trasy przejazdu na Pradze. A wówczas zdarzało się ruszyć po praskich podwórkach w poszukiwaniu chodzących kanałami kibiców ksp. Podróże autobusowe to także słuchanie opowieści starszych kibiców nt. tego, co działo się na ostatnich wyjazdach. Wspieranie Legii przy Ł3 przestało wystarczać. Niesamowicie korciło, by ruszyć na wyjazdowy szlak. Tu też trochę czasu minęło, aż w końcu udało się pojechać na mecz Polska - Szwecja do Chorzowa. Oczywiście bez wiedzy rodziców oraz bez odpowiednich środków, tj. z pieniędzmi jedynie na przejazd pociągiem w jedną stronę. To co miało miejsce podczas tego wyjazdu sprawiło, że połknąłem wyjazdowego bakcyla. W przeciwieństwie do współtowarzyszy podróży, którzy na wyjazd nie pojechali już nigdy więcej. Awantury w drodze z dworca na stadion, awantury na meczu, gdzie niestety nie siedzieliśmy w sektorze z Legią, a np. Motorem Lublin i GKS-em Katowice... Później awantury w drodze powrotnej, próba wyrzucenia nas z jadącego pociągu przez kibiców Górnika, plus delikatne oberwanie po głowie dlatego, że honorowo przyznaliśmy się komu kibicujemy... Następnie nocne oczekiwanie na poranny pociąg z Katowic do Warszawy, przeboje z kanarem - tego nie da się opisać w kilku zdaniach. To był swego rodzaju chrzest bojowy, a mnie te wszystkie atrakcje, przygody i adrenalina, spodobały się niesamowicie. Nic więc dziwnego, że wkrótce ruszyłem na wyjazdy za Legią. I właściwie od samego początku tej wyjazdowej przygody, starałem się jeździć na maksa, prawie wszędzie, bez kalkulowania (co najwyżej stanu portfela) i szukania wymówek. I tak trafiłem na wyjazdowy szlak niesamowicie późno, biorąc pod uwagę dzisiejszą młodzież, ale przez tych 18 lat trochę wyjazdów się uzbierało.

Ile? Często słyszę takie pytania, ale jakoś nie mam czasu na zebranie się i policzenie ich wszystkich. Na pewno około dwustu. Piłkarskich, bo pewnie kolejnych 130 (szacunkowo, bowiem również nie liczyłem) zaliczyłem na mecze koszykarskiej Legii. Legijną koszykówką zaraziłem się również od pierwszego spotkania. Sezon 2000/01 był pierwszym po latach, w którym Legia grała w koszykarskiej ekstraklasie - zawitałem do hali na Bemowie, która miała niesamowity klimat i zupełnie inne otoczenie (żadnych osiedli wokół), a na trybunach były tłumy kibiców. Głośny doping, niesamowite emocje, szczególnie w derbach z Polonią, sprawiły, że od razu stałem się stałym bywalcem. Interesowało mnie to co na parkiecie, ale przede wszystkim głośny doping, bo i tutaj od samego początku trafiłem do młyna. Młyna, który parę lat później starałem się przez pewien czas "ogarniać", tj. organizować doping, bębnić, czy... robić niezbyt skomplikowane oprawy. Co mogło być potem? Oczywiście... wyjazdy na mecze koszykarskiej Legii. Wyjazdy do Świecia, Prudnika, czy Częstochowy - do dzisiaj można wspominać je w swoim gronie.

fot. Legionisci.com

Wspieranie legijnych sekcji nie ograniczało się oczywiście do kosza. W między czasie wpadałem również na siatkówkę (z wyjazdami włącznie), czy hokeja. W ostatnim czasie doszły do tego legijna piłka wodna, teraz również futsal... A w miarę możliwości jeździło się swego czasu także na wyjazdy legijnych rezerw - właściwie gdzie się tylko dało.

Jakoś w okolicach mojego pierwszego meczu koszykarskiej Legii, zacząłem pisywać swoje pierwsze teksty na LegiaLive! Zaczęło się od maila do naczelnego ws. informacji/relacji koszykarskich, które pełne były nieścisłości. Nie musiałem długo czekać, gdy otrzymałem propozycję współpracy przy tworzeniu serwisu. Na pewno była radość, a do dziś pamiętam pierwsze teksty czytane po pięć razy. Jeszcze w 2001 roku, kiedy debiutowałem na łamach LL!, opisałem pierwszą kibicowską relację z wyjazdu. Jej tekst jest dziś zapewne nie do odnalezienia, ale na pewno pisana była z zupełnie innej perspektywy niż ta dzisiejsza. Wszak sam byłem wówczas ledwo raczkującym wyjazdowiczem, dopiero poznającym wyjazdowe realia. Na pewno nie podejrzewałem wtedy, że relacje z trybun tworzyć będę przez kolejnych kilkanaście lat.

Kibicowskie teksty, teksty historyczne, przedruki z gazet, a następnie informacje ze wszystkich legijnych sekcji - to, na czym koncentrowałem się przez te wszystkie lata nieznacznie zmieniało się. Z każdym rokiem "zakres" tych zajawek był coraz większy. Miałem też okazję, wraz z turi, przez kilkanaście miesięcy, pisać swoje teksty na łamach kultowego Tygodnika "Nasza Legia". Po upadku tego periodyku, na łamach LL! zagościł dział "Na stadionach", mający być swego rodzaju kontynuacją "Listy obecności", publikowanej na łamach NL. I od tamtego czasu, przez ponad 10 lat, właściwie tydzień po tygodniu, publikuję kibicowskie informacje ze stadionów Polski, a także świata. Po pewnym czasie bowiem, wkręciłem się również w wyjazdy w różne miejsca, by pozwiedzać co nieco Europy (lub Afryki) pod kątem stadionowych/halowych atrakcji.

Debiut w LL! zbiegł się również z inną formą kibicowskiej działalności. Zajarany ruchem ultras w Europie oraz tym co zaczynało rozkręcać się na trybunach naszego stadionu, zacząłem pomagać w przygotowywaniu opraw meczowych. Dość szybko dołączyłem do Cyberf@nów, co było czymś niesamowitym. Dziesiątki nieprzespanych nocy, mnóstwo palonej pirotechniki, wylanej farby, a także przyjaźnie na lata - tego wszystkiego doświadczyłem współtworząc tę niesamowitą grupę. Akcje polegające na zwiększaniu frekwencji, rozklejane po nocach plakaty, rozdawane ulotki, wymyślane pieśni, czy w końcu pomoc w ogarnięciu sekcji "rytmicznej" przy Ł3, czyli przygoda w roli bębniarza. Oj, było tego całe mnóstwo przez tych kilka lat, kiedy w "ultraskę" angażowałem się na maksa. Wiele razy zdarzało się, że bezpośrednio po pracy i zajęciach na uczelni, jechałem na nocne malowanie na Łazienkowską, a na przykład następnego dnia rano ruszaliśmy na wyjazd za Legią na drugi koniec Polski. Zmęczenie nie miało znaczenia - ważna była Legia Warszawa i fakt, że robiliśmy coś niesamowitego, w czym staraliśmy się być najlepsi w Polsce. Nasze oprawy tworzone były na zupełnie inną skalę niż obecnie, stadion wszak był nieporównywalnie mniejszy. Chociaż CF lata temu zakończyli swoją działalność, Nieznani Sprawcy od przeszło dekady robią niesamowitą robotę. Szacunek.

fot. Legionisci.com

W roku 2010 nastąpił kolejny, można powiedzieć etap mojej legijnej pasji. Koszykarskiej Legii groził kres wieloletniej działalności. Pięknej historii. Nie mogliśmy na to pozwolić i w gronie kilku osób zebraliśmy się, by działać. Założyliśmy Stowarzyszenie, zaczęliśmy szukać koszykarzy i sponsorów, i zgłosiliśmy zespół do rozgrywek III ligi - czwartej, najniższej w Polsce klasy rozgrywkowej. Skoro piszę ten tekst w drodze z fińskiego Joensuu, gdzie koszykarska Legia grała ósme w tym roku spotkanie europejskich pucharów, można uznać, że udało się nam nie tylko wskrzesić tę sekcję, ale i zrobić kilka kroków do przodu. Wszak w Europie koszykarze Legii nie grali przez ostatnich 48 lat. Zanim jednak trafiliśmy do Europy oraz ekstraklasy, czekała żmudna praca. Szukanie sponsorów, organizowanie meczów na Kole, czy Torwarze (z pamiętnymi drugoligowymi derbami z Polonią), a przy tej okazji m.in. ręczna numeracja kilkunastu tysięcy biletów i dziesiątki godzin spędzonych w SportsBarze przy ich sprzedaży. Roboty było co nie miara, ale motorem napędowym było olbrzymie zainteresowanie naszymi meczami oraz fakt, że z roku na rok wykonywaliśmy kolejne kroki w kierunku "Odrodzenia Potęgi". Szkoda, że w ostatnim czasie, trybuny na koszu nie wyglądają już tak jak dawniej, ale wierzę, że kolejne pokolenia nie pozwolą na zniknięcie ruchu kibicowskiego z meczów legijnych sekcji. Przez młyn hali na Bemowie przewinęło się przez lata całe mnóstwo osób i to bez wątpienia świetne miejsce na kultywowanie ruchu kibicowskiego. Odnoszę wrażenie, że wielu osobom wystarczy pierwsza lepsza wymówka, by wymiksować się. Ja tak nie potrafię i zamiast tłumaczyć swoją absencję marudzeniem żony, czy małymi dziećmi, zachęcam do zabierania dzieciaków - i na kosza, i na Żyletę, i na wyjazdy. To swego rodzaju świadomość, że to jak w przyszłości będzie wyglądała Żyleta i kto będzie ją tworzył, zależy od każdego z nas.

Pod względem legijnych sekcji jestem zwyczajnie pierdolnięty. Czego mam świadomość. Wierzę, że informacje regularnie publikowane od lat na LL!, dotyczące wielu innych dyscyplin niż piłka nożna, sprawią że zainteresują się nimi również kolejni fanatycy, a może pomoże to znaleźć jakichś sponsorów dla tych sekcji. Legia zasługuje na to, by jak przed laty była wielkim, wielosekcyjnym klubem, który co roku zdobywa mnóstwo medali, nie tylko na zielonej murawie. Czego Wam i sobie życzę.

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.