Puchar Polski 1995. Mecz Legia - Raków. Od lewej: Leszek Pisz, Zbigniew Robakiewicz, Zbigniew Mandziejewicz, Marek Jóźwiak - fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl
REKLAMA

Nasz wywiad

Tune(L) czasu: Zbigniew Robakiewicz

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Gdy zadzwoniłem, to na początku podchodził z rezerwą. „O czym chce pan rozmawiać?”. Odpowiedziałem, że powspominać Legię. Podejście rozmówcy od razu się zmieniło: „A, to same przyjemności. Bardzo chętnie”. Zapraszamy na „Tunel czasu” ze Zbigniewem Robakiewiczem, który grał przy Łazienkowskiej łącznie przez ponad 10 lat, trzy razy wygrywał ligę i sięgnął po cztery puchary Polski.

Aż trzech braci Robakiewiczów grało w Ekstraklasie. Pochodzi pan z rodziny o sportowych tradycjach?
Zbigniew Robakiewicz: Nie, nie mamy szczególnych genów. Po prostu najstarszy brat, Józef, zaczął treningi w ŁKS i tak razem z Ryśkiem podążaliśmy jego ścieżką. Właściwie to trzeba byłoby pytać Józka skąd u niego wzięła się pasja do sportu. W każdym razie jesteśmy ewenementem na skalę Europy, bo raczej nie zdarza się, albo dzieje się to bardzo rzadko, by trzech braci doszło na najwyższy poziom ligowy w danym kraju.

W Ekstraklasie debiutował pan w barwach ŁKS jeszcze jako nastolatek.
- Rozegrałem 27 spotkań w lidze i pojawiło się zainteresowanie Legii. A to było tak: zimą 1986 r. byliśmy z ŁKS na obozie w Spale i pojechaliśmy do Warszawy na sparing z Gwardią. Na stadionie była drużyna Legii wraz z trenerami i kierownikiem. "Wojskowi" szukali wtedy młodego bramkarza. Oglądali mecz i kierownik Kazio Orłowski rzucił: "No przecież tutaj gra odpowiedni chłopak. Bierzemy go do wojska!". No takie były czasy. Dostałem powołanie dwa tygodnie przed terminem i tak trafiłem na Łazienkowską. Od razu trafiłem na Legię, tu była unitarka, chodziliśmy przez miesiąc w mundurach, ale już codziennie trenowałem z I drużyną.

Mniej więcej w tym czasie do zespołu trafiło kilku młodych piłkarzy, którzy potem odegrali w nim dużą rolę.
- Leszek Pisz, Marek Jóźwiak, Arek Gmur, jeszcze kilku chłopaków. Zrobiła się bardzo fajna ekipa. Miło wspominam te początki, szybko spodobało mi się w Warszawie, a i znakomicie przyjęto mnie w zespole. Pod swoje skrzydła wziął mnie Jacek Kazimierski i niejako namaścił.

Maciej Szczęsny, który również wtedy przyszedł do klubu, wspominał, że obu wam wydawało się, że jesteście znakomitymi bramkarzami, ale okazało się, że Kazimierski, to były trzy piętra wyżej.
- Oj, to była klasa. Reprezentant Polski, podpatrywało się go na treningach. Wzór. Po prostu wzór. Bardzo wiele się od niego wtedy nauczyłem.

Niedługo potem został pan gwiazdą kina. Zagrał pan przecież w kultowym filmie "Piłkarski poker". Nie korciło pana, by się przekwalifikować?
- (śmiech) Nie, choć muszę przyznać, że do tej pory jestem rozpoznawany przez młodzież właśnie dzięki temu filmowi. Często jest bowiem puszczany na różnych kanałach. Zagrałem w nim, bo reżyser Janusz Zaorski przyjechał kręcić zdjęcia i zapytał, czy nie zgodziłbym się wystąpić. Trener Strejlau też nie miał nic przeciwko, no i pojawiam się w paru ujęciach. To był epizod, ale przyznam, że bardzo miły.



Rozegrał pan w Legii 250 spotkań, ale tylko pięć w europejskich pucharach. Za to z jakimi drużynami!
- Debiutowałem w pucharach w Monachium przeciwko naszpikowanemu gwiazdami Bayernowi. Potem pechowo ominęły mnie mecze z Barceloną w 1989 r., bo złapałem ospę od mojego siostrzeńca, Pawła Golańskiego, zresztą przyszłego reprezentanta Polski. Sezon później, gdy dotarliśmy do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów, to u trenera Stachurskiego bronił Maciek Szczęsny. No, ale zagrałem właśnie w półfinale, bo Maciek musiał pauzować za czerwoną kartkę. Rywalizacja na tym poziomie, jeszcze przeciwko wielkiemu Manchesterowi United, to było coś niezapomnianego. Graliśmy z nimi jak równy z równym, zwłaszcza w Anglii. Chociaż i w Warszawie był moment, że prowadziliśmy. Może gdyby wtedy Marek Jóźwiak nie faulował wychodzącego ze mną sam na sam Lee Sharpa? Byłem w formie, często wygrywałem pojedynki z napastnikami. Kto wie, czy i tym razem by mi się nie udało? A tak skończyło się na 1-3 i 1-1 w rewanżu. W Manchesterze znów błysnął Wojtek Kowalczyk, który szalał na boisku. To był wówczas świetny napastnik, świetny. I wszystko mu wpadało. Jakby nie uderzył, to piłka leciała do siatki.



Przeciwko Bayernowi błysnął pana brat - Ryszard, który był napastnikiem i w rewanżu strzelił dwa gole. Tyle że skończyło się 3-7.
- Rysiek miał swój dobry czas. Nie tylko strzelał w ŁKS, ale też trzykrotnie wystąpił w reprezentacji. A te bramki przeciw Bayernowi na pewno ułatwiły mu transfer do Austrii, gdzie grał do końca kariery.

A pana nie ciągnęło, by podążyć za bratem i ruszyć za granicę?
- Propozycje były, ale w Legii ciągle mnie namawiano: Zbyszek, zostań jeszcze rok, jeszcze pół roku, jesteś potrzebny. No i tak wyszło, że dopiero w 1996 r. wyjechałem do Iraklisu Saloniki. Przeciągnęło się to więc bardzo długo. Ale nie żałuję!

Końcówka lat 80. to świetna paka przy Łazienkowskiej, ale udało się zdobyć tylko jeden puchar Polski. Wielu już próbowało to jakoś wytłumaczyć. Może i pan spróbuje?
- Nie ma na to pytanie jednej odpowiedzi. Może na nie spróbować odpowiedzieć jedynie chodząca piłkarska encyklopedia Andrzej Strejlau.

Słynął pan z tego, że wyczekiwał do końca. Jak to mówił Wojciech Kowalczyk: nigdy nie siadał pan na tyłku.
- To prawda. Zawsze miałem to opanowanie, stałem możliwie długo i czekałem. Nieskromnie przyznam, że nie było łatwo wygrać ze mną pojedynek. Pamiętam fajną historię z Płocka. Geworgian wyszedł ze mną sam na sam i słychać taki krzyk z ławki: "Nie rób podcinki, bo on stoi do końca!". Już takie anegdotki w lidze o mnie chodziły. Poza tym byłem szybki i skoczny, musiałem przecież jakoś zniwelować niedobór wzrostu. 180 cm jak na bramkarza, to za mało, ale radziłem sobie.

Musiał pan radzić sobie też z nie byle jakim rywalem. Maciej Szczęsny był również świetnym bramkarzem.
- Rywalizacja z Maćkiem... Uff... Trzeba było mieć naprawdę mocną psychikę, by to wytrzymać. Ciśnienie było ogromne. Obaj wiele zyskaliśmy na tej naszej rywalizacji, ale jednocześnie sporo meczów nas ominęło. U jednego trenera grał on, u drugiego ja. I zawsze do pierwszego błędu. Nie mieliśmy żadnego komfortu pracy.

Bardzo się wtedy nie lubiliście?
- Nie miałem z nim żadnego problemu, to raczej on ze mną, ale było minęło i nie ma co do tego wracać. Teraz żyjemy w zgodzie, zdarza nam się porozmawiać przez telefon, swego czasu nasi synowie trenowali razem w Agrykoli. Bardzo miło mi się zrobiło, gdy parę lat temu Maciek zadzwonił i pogratulował mi występu Zubasa, którego wyszukałem na Litwie, w meczu z Legią. A i ja Maćka po latach też rozumiem. Każdy z nas chciał wtedy grać regularnie, w klubie powinni dużo wcześniej zdecydować, kto jest numerem jeden. A tak graliśmy w na zmianę, z wiecznym oddechem rywala na karku i świadomością, że każdy błąd skończy się ławką.

Mimo tego nazbierał pan wspomniane ćwierć tysiąca meczów i jest pan drugim bramkarzem Legii w historii pod względem liczby występów.
- I myślę, że na długo pozostanę. Teraz w polskich klubach zawodnicy grają krótko, zmieniają, wyjeżdżają za granicę. W każdym razie wyprzedza mnie tylko Jacek Kazimierski i jestem bardzo dumny z mojej pozycji.

Skoro przy ciekawostkach jesteśmy, to przez całą karierę nie dostał pan żółtej kartki.
- Zawsze byłem bardzo spokojny, nie szukałem konfliktów, szanowałem sędziów i rywali, starałem się grać fair. Cóż więcej dodać?

Grał pan z wielkimi rywalami w pucharach, osiągał z Legią sukcesy, ale również bronił w sezonie, gdy o mało nie spadliście z ligi.
- W klubie była wtedy straszna bieda. Straszna. Nie było pieniędzy, organizacja fatalna. Płacono nam z tego co było w kasach z biletów. Dostawaliśmy więc wynagrodzenie w bilonie. Dochodziło do tego, że kierownik drużyny Boguś Łobacz prał nam stroje i robił z żoną kanapki. No i wielu świetnych piłkarzy odeszło: Kosecki, Darki: Wdowczyk i Kubicki, Leszek Pisz został wypożyczony do Motoru Lublin. Ciężki czas. I właśnie decydującym był mecz z Motorem już pod koniec ligi. Gdybyśmy go nie wygrali, to w końcówce mogło być ciężko. Na szczęście Leszek nie zagrał, a my pewnie zwyciężyliśmy 3-0.

Bieda często scala zespół.
- Tak było też z nami. Mieliśmy znakomitą, rodzinną atmosferę, wzajemnie sobie pomagaliśmy. Spotykaliśmy się również towarzysko i tak się ten zespół tworzył.

Słynne rybki u Robakiewiczów.
- Moja małżonka do tej pory znakomicie przyrządza ryby. Chłopaki bardzo lubili. Do nas wszyscy ciągnęli. Mówiło się: "Jedziemy do Robaka!", no i przyjeżdżali do nas, do Rembertowa. Mnie to cieszyło, spędzaliśmy miło czas, integrowaliśmy się, a potem jeden za drugiego walczyliśmy na boisku.

Efektem był mistrzowski tytuł w 1993 r. Chwilę potem odebrany przez PZPN.
- Czułem się bardzo rozczarowany. Zabrano nam mistrzostwo na podstawie pogłosek, tego, co się komuś wydawało. Wystarczyło zorganizować dodatkowy mecz Legia - ŁKS i sprawa byłaby wyjaśniona. A tak skorzystał Lech, który był przecież dopiero trzeci i to chłopaki z Poznania zagrali w pucharach i zgarnęli premie. To nie było sprawiedliwe. E, szkoda gadać.



Potem bronił pan jeszcze cały sezon 1993/94, gdy wygraliście wszystko, co było do wygrania w Polsce. Wydawało się, że Liga Mistrzów jest na wyciągnięcie ręki, zwłaszcza że Hajduk Split uchodził za rywala do ogrania.
- No właśnie, my też tak uważaliśmy. I to nas zgubiło. Za bardzo uwierzyliśmy w swoją siłę, a nie doceniliśmy Chorwatów. Boleśnie nas skarcili. Już w Warszawie przegraliśmy 0-1, a rewanż to była prawdziwa klęska.

Niedługo potem trener Janas zaczął stawiać na Szczęsnego. Pan bronił już właściwie tylko wtedy, gdy rywala eliminowały kontuzje.
- No i po sezonie poszedłem na wypożyczenie do Łodzi. Legia zdecydowała się w końcu postawić na Maćka, do tego zbroiła się i koniecznie chciała ściągnąć z ŁKS Tomka Wieszczyckiego. Udało się dokonać wymiany na mnie, Grześka Wędzyńskiego i Marcina Mięciela.

Liga Mistrzów przeszła panu koło nosa.
- Cóż poradzić? Nie ma co rozpamiętywać. Miałem za to dobry sezon w ŁKS, gdzie wystąpiłem we wszystkich spotkaniach.

A po roku, gdy wydawało się, że wróci pan do Warszawy, to wylądował pan w Salonikach. Zresztą razem ze swoim przyjacielem Leszkiem Piszem.
- Dostałem propozycję z Iraklisu Saloniki i tylko jeden dzień na odpowiedź. Nie wiedzieliśmy zbyt wiele o tym klubie, ale podjęliśmy z żoną decyzję, że polecimy. Nie było wtedy internetu, więc nie mieliśmy jak tego sprawdzić przed wyjazdem, a na miejscu okazało się, że organizacyjnie wygląda to bardzo źle. Leszek trafił do PAOK, ale był tam krótko i zakotwiczył w Kavali. To jakieś dwie godziny jazdy samochodem więc często się odwiedzaliśmy i sporo czasu spędzaliśmy razem. W każdym razie rodzina miała w Grecji roczne wakacje, a ja miałem ciężką pracę (śmiech).

Wrócił pan do Legii, ale bronił głównie Szamotulski.
- Przychodziłem pogodzony z tym, że będę rezerwowym. Miałem z Grześkiem bardzo dobre relacje. Trener Jabłoński stawiał konsekwentnie na niego, ale po paru słabszych meczach dostałem szansę od trenera Kopy. Który zresztą na koniec uznał, że nie będę już w klubie potrzebny. Nie było wtedy w Legii dobrej atmosfery. Zespół miał prowadzić trener Białas, a Kopa miał być kimś w rodzaju menadżera. No i bardzo wchodzili sobie w drogę. Jeden mówił jedno, a drugi co innego. Wykupiłem w końcu swoją kartę i trafiłem do Opoczna, gdzie szykowano się do gry o Ekstraklasę.

Potem było jeszcze Okęcie, które przez chwile miało mocarstwowe plany i po raz trzeci w karierze zameldował się pan przy Łazienkowskiej.
- Szamotulski odszedł do Grecji i Legia rozglądała się za bramkarzem. Kazimierski powiedział, że daleko nie trzeba szukać, bo przecież jest taki w Okęciu. I przez półtora roku nie zszedłem z bramki nawet na minutę.

I grał pan znakomicie. Szczęsny powiedział wtedy, że był pan nawet nie tyle najlepszym bramkarzem Ekstraklasy, co w ogóle piłkarzem.
- To było po moim nieoczekiwanym powrocie do Legii. Trenerem był Franciszek Smuda, a bramkarzami zajmował się dobrze mi znany Jacek Kazimierski. Świetnie się czułem pod jego okiem, dobrze mi się grało, odżyłem. Taka druga młodość. I zawdzięczam ją głównie współpracy z Jackiem. Dostałem wtedy piłkarskiego Oskara i do tej pory ta nagroda stoi u mnie w domu w gablocie.

A jak to potem wyglądało? Nie chciał pana Okuka?
- Nie. Nie mogliśmy się z klubem dogadać finansowo. Gdy wróciłem z Okęcia otrzymałem bardzo niski kontrakt, a ponieważ byłem czołowym bramkarzem w lidze, nagradzanym, to chciałem podwyżkę. Nie dostałem, ale za to dostałem telefon z Dyskobolii. Pieniądze były już lepsze, ale jednak nie wspominam najlepiej pobytu w Grodzisku Wielkopolskim. Po latach życia w dużych miastach, trudno było się przystosować do życia w małej miejscowości, szczególnie rodzinie. Po pół roku rozwiązałem umowę za porozumieniem stron i podziękowałem prezesowi Drzymale, którego zresztą bardzo szanowałem.

fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl
Listopad 2000. Mecz Wisła Kraków 3-3 Legia Warszawa - fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl

I wylądował pan w Widzewie. Znając życie, to pewnie Andrzej Grajewski namówił pana na projekt wielkiego Widzewa.
- Zimą 2002 r. śpię sobie spokojnie, a tu w środku nocy telefon. Dzwoni „Grajek” z Wdowczykiem ze zgrupowania w Niemczech i mówią: „Zbyszek, co ty tam robisz?”. A ja że nic. „No to dawaj do nas, pomożesz w utrzymaniu”. Odpowiedziałem: „Ludzie, jest druga w nocy, dajcie się przespać”. Ale dogadaliśmy się. Żona była zadowolona, że wracamy do Łodzi. To był dobry pomysł.

Rok później doszło do niecodziennej sytuacji. Widzew wyjechał na trzy zgrupowania i w trakcie każdego z nich na świat przychodził przyszły reprezentant Polski juniorów. Najpierw Szymon Włodarczyk, syn Piotra, potem Ariel Mosór, syn Piotra i wreszcie Michał Robakiewicz.
- Piękna seria. Mój się urodził, jak byliśmy w Niemczech. Jednocześnie widać tu jak na dłoni minusy życia piłkarza. Chłopaki się rodziły, gdy my byliśmy na obozach i wszystko spadało na nasze małżonki. Fajnie się ułożyło, że chłopaki grają w piłkę, zobaczymy co dalej im życie przyniesie.

Mosór i Włodarczyk są w Legii, a co z Michałem?
- Michał był SMS Łódź, poszedł do akademii Lecha, tam miał trochę kłopotów zdrowotnych i na razie wrócił na wypożyczenie do SMS. Gra głównie na pozycji bocznego obrońcy, prawego albo lewego. Bardzo się cieszę, że gra, podtrzymuje rodzinne tradycje, tym bardziej że synowie Józka i Ryśka już w piłkę nie grają.

Po karierze długo szkolił pan bramkarzy w Bełchatowie, potem w Kielcach i Suwałkach.
- Parę lat temu uznałem, że muszę trochę odpocząć od piłki na najwyższym poziomie. Miałem szkółkę, ale zawiesiłem działalność z powodu braku czasu. Od półtora roku opiekuję się bramkarzami w SMS Łódź. Mam 25 chłopaków z roczników od 2002 do 2010. A przy tym pomagam w Pelikanie Łowicz. Cały czas jestem w rozjazdach.

Chyba trudno się panu odzwyczaić od aktywnego sposobu życia?
- Zgadza się. Nie lubię siedzieć w miejscu, przed telewizorem. Nie znoszę bezczynności. Muszę coś robić, działać. Jestem w ruchu, zdrowie dopisuje, jest forma i to mnie bardzo cieszy. Śmieję się, że żona namawia mnie bym trochę przytył. Jeszcze nie czas (śmiech).

Trzy razy zdobywał pan z Legią mistrzostwo. Do tego cztery puchary. Piękny dorobek.
- Bardzo dobrze wspominam grę w Warszawie. Miałem przyjemność grać ze wspaniałymi piłkarzami, poznałem świetnych trenerów i niesamowitych kibiców. Wychowałem się w ŁKS, ale to w Legii osiągałem największe sukcesy, to jest też mój klub. A największą jego ikoną jest pan Lucjan Brychczy, człowiek wzór.

I zawsze na treningach trafiał tam, gdzie chciał.
- Ojejku… Zawsze po uderzeniu mówił bramkarzom z uśmiechem: „To nie mogłeś zdążyć?!”. No jakoś nigdy nie mogłem! (śmiech)

Rozmawiał Jakub Majewski

POLECAMY wcześniejsze wywiady z serii Tune(L) czasu!

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.