Sylwester Czereszewski po bramce w finale Pucharu Polski w Łodzi z GKS-em Katowice, 29 czerwca 1997 roku - fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl
REKLAMA

Tune(L) czasu: Sylwester Czereszewski

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Był jednym z ulubieńców trybun przy Łazienkowskiej. Uśmiechnięty, sympatyczny i świetny piłkarsko. Grał dużo i strzelał dużo. Do tego mówiło się o nim, że nie potrafi zdobywać brzydkich bramek. W Legii zdobył wszystko, co było do zdobycia, łącznie z tytułem króla strzelców, ale mogło i powinno być tego znacznie więcej. Sylwester Czereszewski zaprasza na podróż w czasie.

Zacznijmy ... od środka. Jest wrzesień 1998 r., reprezentacja Polski gra w Burgas z Bułgarią. Pan, król strzelców Ekstraklasy, zdobywa dwie bramki i pewnie wygrywamy 3-0.
Sylwester Czereszewski: Najlepsze jest to, że po latach ludzie przypisywali mi wszystkie trzy trafienia. Ostatniego gola strzelił jednak Tomek Iwan. Bułgaria to był trudny, zawsze niewygodny rywal. Jechaliśmy tam świadomi ich siły. Tam wciąż grały gwiazdy, które w 1994 r. zajęły czwarte miejsce na mistrzostwach świata. Niewątpliwie był to mój najlepszy mecz w kadrze, choć tak w ogóle, to lepsze rozgrywałem w Legii.



Jak się współpracowało z Januszem Wójcikiem?
- Bardzo dobrze go wspominam. Owszem, u niego była krótka piłka i to pod wieloma względami, miał swoje specyficzne zachowania, ale i bardzo ważną cechę dla selekcjonera: rzeczywiście potrafił zmobilizować. Na tym bazowaliśmy. Nie był taktycznym asem, ale od tego miał swoich współpracowników. Trener też mnie chyba lubił, choć przecież nie wywodziłem się z jego srebrnej drużyny olimpijskiej. Pamiętam, że jak wydał swoją książkę, to zamieścił charakterystykę wielu zawodników, z którymi pracował. Trochę się obawiałem tego, co napisał o mnie. Byłem mile zaskoczony, gdy przeczytałem, że takiego piłkarza jak Czereszewski, to chciałby mieć każdy trener, bo zawsze można było na niego liczyć i mógł zagrać na każdej pozycji.

Wójcik po latach przywrócił pewien porządek w kadrze.
- Na jednym ze zgrupowań, które mieliśmy w Buku gdzieś na Śląsku, okazało się wieczorem, że nie mamy sprzętu. Brakuje dresów, butów, piłek, no wszystkiego. "Wujo" się wkurzył, wziął ze sobą kierownika i popędzili do Warszawy. Obrócili na rano. Przywieźli pełno sprzętu znakomitej jakości. Taki był Wójcik. U niego niczego nie mogło brakować.

Rozegrał pan 23 mecze w kadrze, a ten ostatni przypadł na zakończenie eliminacji Euro 2000, w których po raz pierwszy od kilku lat do końca liczyliśmy się w walce o awans. Wystarczyło zremisować ze Szwecją.
- Byliśmy jednak słabsi piłkarsko od Szwedów, czy Anglików. Właściwie wszystko na ten temat mówi to ostatnie spotkanie. Wystarczał nam remis, a mający już pewne pierwsze miejsce Szwedzi i tak nas na spokojnie ograli. Nie byliśmy im w stanie właściwie zagrozić. Szkoda.



Pamiętam pana debiut w Mielcu przeciw Azerbejdżanowi.
- Jesień 1994 r. Wyróżnialiśmy się ze Stomilem w lidze, graliśmy ofensywną piłkę i razem z Tomkiem Sokołowskim wpadliśmy w oko ówczesnemu selekcjonerowi Henrykowi Apostelowi. Zagrałem wówczas jako defensywny pomocnik i moim zdaniem było krycie indywidualne najlepszego azerskiego piłkarza. Wyszło mi chyba nieźle, wygraliśmy po golu Juskowiaka.

Na tyle nieźle, że w kolejnym spotkaniu krył już pan Erica Cantonę.
- Z kołnierzykiem w górze. Nie ukrywam, że jak go zobaczyłem, to miałem obawy, czy sobie poradzę. Nie byłem ułomkiem, ale on wyglądał potężnie. Udało mi się jednak, nie strzelił nam gola, zremisowaliśmy w Zabrzu 0-0. Muszę jednak przyznać, że Cantona bardzo mi pomógł. On niespecjalnie zamierzał przemęczać się na bardzo grząskim boisku Górnika (śmiech).

Grał pan w Olsztynie. I teraz pytanie, czy nie zasiedział się pan? A może to kwestia tego, że późno zaczął pan grać w piłkę?
- Późno. Wychowałem się w Klewkach i jak poszedłem do Stomilu, miałem już 17 lat. I wcale nie szło tak gładko, bo wydaje się, że w Olsztynie nie wszyscy się na moim potencjale poznali. Zostałem nawet wypożyczony do Gwardii Szczytno, gdzie zaliczyłem służbę wojskową w policji. Trzeba było mieć sporo szczęścia, ale i być na to przygotowanym. Moim celem była gra w Ekstraklasie, do tego dążyłem, tego chciałem, choć nie nastawiałem się, że musi mi się udać. Dla mnie punktem odniesienia był Tomek Wieszczycki, chłopak z mojego rocznika, który w Ekstraklasie debiutował wtedy, gdy ja przenosiłem się z Klewek do Olsztyna. Pamiętam, że w poniedziałki rano chodziłem do kiosku i w "Gazecie Olsztyńskiej" sprawdzałem jak mu idzie, czytałem z nim wywiady. Inspirował mnie.



Potem spotykaliście się nie tylko w lidze, ale i na kadrze.
- Gdy chłopaki z trenerem Wójcikiem zdobywali srebro w Barcelonie, ja akurat byłem w Szczytnie. Mecz finałowy oglądałem w moro i ciężkich wojskowych butach. Dwa lata później z tymi piłkarzami, których podziwiałem przed telewizorem, spotkałem się w reprezentacji Polski. To był niesamowity przeskok. Nie minęło pięć lat, a raptem dwa. Dla mnie była to nieprawdopodobna historia.

Razem z Sokołowskim byliście gwiazdami Stomilu. I obaj trafiliście do Legii, z tym że "Sokół" rok wcześniej.
- Pojawiały się oferty, ale bardziej w charakterze pogłosek. Nie miałem menadżera, a klub nie wszystko mi też przekazywał. Docierały do mnie informacje o zainteresowaniu Legii, ale nie wiedziałem nic na pewno, żadnych konkretów. W styczniu 1997 r. szykowałem się do wyjazdu ze Stomilem na obóz. Dzień przed wyjazdem przyszedł prezes i zapytał, czy chcę jechać na zgrupowanie do Zakopanego, czy może wolę do Warszawy. Oczywiście wolałem Legię. Szybko się dogadaliśmy, podpisałem kontrakt i polecieliśmy na obóz na Cypr.

Legię przejął wówczas koncert Daewoo. Wydawało się, że Koreańczycy zbudują dominatora ligi na lata. To była kusząca perspektywa?
- Bardzo kusząca. Rozmowy wyglądały profesjonalnie, mówiło się o Lidze Mistrzów i były na to szanse. Problem w tym, że zawsze trafiał się nam jakiś silny ligowy rywal i koniec końców okazywaliśmy się słabsi najpierw od Widzewa, potem przez parę lat od Wisły, a najgorzej było, gdy w 2000 r. Polonia świętowała mistrzostwo na Łazienkowskiej po zwycięstwie 3-0.

Czemu więc się nie udawało?
- Legia była bogatsza od Wisły. Brakowało jednak odpowiednich wzmocnień. Można właściwie powiedzieć, że ten pierwszy zaciąg Daewoo, w którym znalazłem się i ja, był najlepszy. Klub przyglądał się wielu piłkarzom. Często na treningach pojawiało się ich na testach tylu, że zastanawiałem się, czy to ja przypadkiem nie jestem na testach, bo nikogo nie znałem. Wszędzie wokół nowe twarze. Problemem był więc wybór, czasem zawodziła szybkość w podejmowaniu decyzji. Krakowianie potrafili szybciej dokonać wyboru i ubiegali naszych dyrektorów. No i potem, gdy przychodziły kontuzje i kartki, okazywało się, że nasza kadra choć niby szeroka, to nie ma zmienników. Na przykład ja ze trzy razy grałem na prawej obronie, bo nie było komu.

Czy pana kariery nie wyhamowało jednak to rzucanie po różnych pozycjach? Od prawej obrony, przez defensywnego i środkowego pomocnika, prawą pomoc, aż do "dziewiątki"?
- Wszędzie dawałem sobie radę. To było nawet fajne, bo jak byłem w słabszej formie, a kogoś w składzie brakowało, to mówiono: "A damy tam Czeresia, poradzi sobie". No i ciągle grałem.

Pierwszy raz zapadł pan w pamięci kibicom Legii podczas historycznego meczu z Widzewem. Strzelił pan gola na 2-0, zdjął koszulkę i radośnie nią wymachiwał.
- To była dopiero moja druga bramka w Legii. Strzeliłem ją w meczu o mistrzostwo i to w takim jego momencie, że tytuł wydawał się pewny. W dodatku nie była to prosta sytuacja. Grałem wówczas na prawej pomocy, ściąłem do środka i popędziłem na pełnej szybkości z własnej połowy. Zauważył to Rysiek Staniek, który zagrał mi genialne prostopadłe podanie. Miałem przed sobą obrońców, przepchałem Rafała Siadaczkę, z którym walczyłem cały mecz i strzałem lewą nogą zza pola karnego pokonałem wybitnego fachowca, jakim był Maciek Szczęsny. I kto by pomyślał? W tamtych czasach, jak się prowadziło 2-0, to się mecz wygrywało. Dziś, to nie zawsze się wygrywa nawet jak jest 3-0, czego najlepszym dowodem choćby ostatni mecz Wisły z Piastem. Czesiek Michniewicz mówił, że 2-0, to niebezpieczny wynik, bo nie wiadomo, co robić, czy atakować dalej, czy jednak uspokoić grę. My wtedy się pogubiliśmy. Przeszkodziła nam też kontuzja sędziego, wybiła nas zupełnie w rytmu.

Czy ta końcówka była czysta?
- Czytałem wywiad z Ryśkiem Stańkiem, który niemal wprost sugerował, że mecz został sprzedany. Ale przez kogo? Nie mam pojęcia. Mnie nic na ten temat nie wiadomo. Rysiek jest jedyną osobą, która tak twierdzi. Oglądałem to spotkanie niedawno i nie wzbudziło we mnie żadnych podejrzeń. Nie wyobrażam sobie, by ktoś mógł sprzedać mistrzostwo. Ale to u nas typowe, jak wydarzy się coś nieoczywistego, to zaraz pojawiają się plotki, insynuacje. Bardzo czegoś takiego nie lubię. Moim zdaniem po prostu zdarzyło się, przegraliśmy. I bardzo szkoda, bo wtedy tytuł mógł być wielkim krokiem naprzód dla klubu. Niewykluczone, że Daewoo zainwestowałoby spore środki i awansowalibyśmy do Ligi Mistrzów. Na osłodę został nam puchar Polski.



W finale znów pan zdobył bramkę.
- Do tego Tomek Sokołowski. "Gazeta Olsztyńska" pisała potem o olsztyńskich bramkach w finale. Było to moje pierwsze trofeum w zawodowej karierze więc też się bardzo cieszyłem, ale do dziś niesamowicie szkoda tego mistrzostwa.

W 1998 r. został pan królem strzelców. Równo 10 lat po poprzednim królu z Legii Dariuszu Dziekanowskim.
- Mieliśmy wtedy słaby sezon, zajęliśmy piąte miejsce, nie zakwalifikowaliśmy się do pucharów. Zagrałem wtedy we wszystkich 34 meczach ligowych, w 33 w pełnym wymiarze, a w jednym wszedłem z ławki, byłem w gazie, zostałem królem strzelców razem z Kompałą i Bąkiem.





Podobny był sezon 1999/2000. Drużyna wprawdzie zajęła dopiero czwarte miejsce, ale pan rozegrał 44 mecze i strzelił 28 goli.
- Pojawiło się wtedy zainteresowanie z Turcji. Przygotowaliśmy kasetę wideo zawierającą kompilację moich bramek. Turcy ją odesłali, bo uważali, że jest sfabrykowana. Nie wierzyli, że można tyle strzelać i to ładnych goli (śmiech).

W najwyższej formie był pan chyba, gdy w klubie pojawił się Franciszek Smuda.
- Zaczęło się od 5-0 z Dyskobolią. Ja strzelam hat-tricka, a po odprawie przedmeczowej Smudy nie wiedziałem, gdzie mam grać. Na szczęście strzeliłem te trzy gole więc wszystko fajnie. Zaraz potem wygraliśmy w Szczecinie 4-2, pokonaliśmy 2-0 w rewanżu Anorthosis, gdzie w pierwszym meczu na Cyprze przegraliśmy 0-1. Wydawało się, że pod wodzą Franza w końcu rodzi się drużyna, która może zdobyć upragniony tytuł. Byliśmy w strasznym gazie. No a potem niestety... Ktoś obrósł w piórka i zaczęło się ściąganie zawodników z Łodzi. W efekcie nie zakwalifikowaliśmy się nawet do pucharów.

Pan to w ogóle był pierwszym legijnym celebrytą. Na weselu gościł pan fotoreporterów "Naszej Legii".
- Mam te zdjęcia do dzisiaj! To może rzeczywiście była niecodzienna sytuacja, jak na tamte czasy, ale byliśmy blisko z "Naszą Legią", znaliśmy się. Na weselu był ś. p. Wiesiek Giler, była też ekipa z drużyny: Grzesiek Szamotulski, Wojtek Kowalewski, ś. p. Jurek Wojnecki... Bardzo mile to wspominam, była świetna zabawa.

Był pan prawdziwym stachanowcem. Grał długo bez żadnych kontuzji. Pierwszej poważniejszej nabawił się pan dopiero w 1999 r.
- W meczu z Ruchem Radzionkowem uszkodziłem rzepkę. Pauzowałem już do końca rozgrywek. Uciekł mi przez to mecz z Anglią na Wembley. Potem rozegrałem najlepszy sezon w życiu, o którym rozmawialiśmy. Mimo wszystko widziałem, że trener Smuda szuka winnych niepowodzenia. Miał pretensje do Marcina Mięciela, pożegnał się z Jackiem Bednarzem, Pawłem Skrzypkiem, wcześniej odszedł Piotrek Mosór. Ja z trenerem nie miałem żadnych problemów, ale poczułem się zagrożony. W klubie oczywiście mówili, że nie ma szans, by się zgodzili na moje odejście. W ogóle przez cały okres rządów Koreańczycy odrzucali wszystkie oferty za Marcina Mięciela i za mnie.

Która była najpoważniejsza?
- Po meczu z Bułgarią pojawiło się zainteresowanie TSV 1860 Monachium. Bardzo chciałem tam trafić. Bundesligę oglądałem na satelicie jeszcze na początku lat 90. Była ligą na bardzo wysokim poziomie, a jednocześnie wydawało mi się, że bym sobie w niej poradził. Byłem silny, wybiegany, ciężko pracowałem na boisku. Zawsze też byłem odpowiedzialny, może dlatego, że moja rodzina ma wojskowe korzenie. Niestety, w Legii nie chcieli o tym słyszeć.

To jak się udało z tymi Chinami?
- Pojawiła się propozycja, a w Legii w międzyczasie zmienił się trener. Smuda został zwolniony, Krzysztof Gawara tymczasowo przejął zespół, a po nim pojawił się Dragomir Okuka. Gawara nie chciał mnie puścić, ale wyprosiłem prezesa Zarajczyka. Powiedziałem: mam propozycję wypożyczenia, mogę zarobić dobre pieniądze, za pół roku wrócę, nic się nie stanie. I wróciłem.

Jak wspomina pan pobyt za Wielkim Murem?
- Super, rewelacja. Zostałem tam wypożyczony na rundę, bo tam się grało systemem wiosna jesień. Byłem od marca do października. Owszem, były momenty, że się tęskniło, ale trzy razy przylatywałem do Polski więc to nie był większy problem. Czas leciał. Wiadomo, że nie poszedłem tam się rozwijać, tylko zarobić i pod tym względem byłem bardzo zadowolony.

Wrócił pan do Legii, ale to ta Okuki, to już była całkiem inna Legia.
- Wróciłem w październiku i na początku wchodziłem tylko na końcówki. Rywalizowałem o miejsce w ataku z Czarkiem Kucharskim i Stanko Svitlicą. Udało się wywalczyć pierwszy skład. Pamiętam, że Okuka kazał nam ciągle przebywać w polu karnym. Mieliśmy czekać na dośrodkowania i je wykorzystywać. Rzeczywiście tak było. Bardzo ciężko trenowaliśmy. Dzięki temu mieliśmy siły, by wygrywać mecze w końcówkach, a parę razy się tak zdarzyło. Owszem, nie wszyscy byli w stanie znieść ten reżim Drago, jak Marek Citko, ale gdy kończyliśmy spotkanie, to mogliśmy rozegrać jeszcze jedną połówkę. Coś za coś, ale to zdawało egzamin.



Okuka słynął z twardej ręki.
- Fajni są trenerzy, którzy zwracają się do piłkarzy z uśmiechem, ale robotę trzeba zrobić. Taki był Okuka. Był przez nas wszystkich bardzo lubiany i szanowany. Super człowiek. No i to wszystko dało efekty. Razem zrobiliśmy mistrzostwo i Puchar Ligi.

A potem pojechał pan na Cypr.
- Otrzymałem ciekawą finansowo propozycję z Anorthosisu. W Legii wprawdzie chciałem zostać, ale na nieco lepszych warunkach, bo pieniądze, które dostawałem nie były wtedy najlepsze. Jednak latem 2002 r. prezesem Legii został Edward Trylnik, który mówił, że wprawdzie na piłce się nie zna, ale wie jak ciąć koszty. Skorzystałem więc z cypryjskiej oferty.

Ale długo pan tam nie pograł.
- W ogóle. Podpisałem umowę na trzy lata. Przygotowywałem się z drużyną do sezonu i zagraliśmy sparing z AEL Limassol. To tak, jakby Legia wtedy grała z Polonią. Straszna kosa. Jeden Cypryjczyk strasznie mnie wtedy nawalał i naruszył mi więzadła. Pojechałem do szpitala, okazało się, że wszystko jest w porządku, tydzień, dwa i będę do gry. A oni się przerazili i zaproponowali mi rozwiązanie kontraktu. Jak? Co? No i na drugi dzień sprowadzili jakiegoś Jugosłowianina. Poszedłem więc do sądu i oczywiście wygrałem.

fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl
Ostatni gol Czereszewskiego w barwach Legii w meczu z Polonią Warszawa, 5 kwietnia 2002 roku - fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl

Tymczasem wylądował pan w... Lechu Poznań.
- Chcieli mnie też bardzo w Płocku, ale wybrałem bardziej medialny klub, przychodziło dużo ludzi na trybuny, była moda na Lecha. Była też opcja powrotu do Legii, ale na kiepskich warunkach.

Kibice w Warszawie mieli panu za złe ten wybór. Pojawiły się nawet transparenty.
- Nigdy nie całowałem herbu, nie robiłem sobie tatuaży z nazwą klubu. Nie byłem też Francesco Tottim i nie przechodziłem z Romy do Lazio. Jestem z Mazur, poszedłem tam, gdzie mnie bardziej chciano. Jednocześnie zawsze miałem dobre relacje z kibicami. Wiem, że oni zawsze obserwują zawodników, patrzą kto jakim jest człowiekiem. W Poznaniu też mi nigdy nie wypominano, że przez lata byłem związany i kojarzony z Legią. Do tej pory mam kontakt kibicami z kibicami Legii i Lecha. Nieważne, czy nazywasz się Czereszewski, czy Kowalski, musisz być człowiekiem i wtedy będziesz szanowany. Wydaje mi się, że w Warszawie mnie szanują i zapamiętali mnie dobrze. Zawsze dawałem wszystko, by Legia wygrywała, trochę udało się wygrać. Nie jest wielką sztuką, choć też nie tak małą, przyjść do Legii, ale odgrywać w niej ważną rolę, to wielu znakomitym piłkarzom się nie udało. Mnie tak i z tego jestem bardzo dumny.

Zaryzykuję tezę, że pan był najlepszym transferem koreańskiej ery w Warszawie. W niecałe pięć lat: Puchar, Superpuchar, król strzelców, mistrzostwo, Puchar Ligi. Do tego bramki w europejskich pucharach i 147 występów, w znacznej większości w pełnym wymiarze czasowym, 78 goli.
- W klubach grałem głównie w środku pola, ale, jak rozmawialiśmy, zdarzały się różne pozycje. Jako "dziewiątka" również. Byłem jednym z liderów tego zespołu, grałem w wielu meczach i strzelałem dużo bramek, do tego sporo ładnych. Powiedzmy więc, że gra w Legii, to mój najlepszy okres w karierze.

Rozmawiał: Jakub Majewski

POLECAMY wcześniejsze wywiady z serii Tune(L) czasu!


przeczytaj więcej o:
REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.