Trener Paweł Janas i Leszek Pisz po zwycięstwie w Goeteborgu w 1995 roku - fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl
REKLAMA

Tune(L) czasu: Paweł Janas

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Choć w Warszawie samodzielnie pracował tylko 2,5 sezonu, to przeszedł do historii, zaliczając przy tym najbardziej spektakularny start w zawodzie – z „Wojskowymi” w swych dwóch pierwszych sezonach pracy dwukrotnie sięgał po podwójną koronę, ale przede wszystkim awansował do Ligi Mistrzów, w której osiągnął niepowtarzalny wynik, bo zagrał w ćwierćfinale. Na 25. rocznicę ostatniego meczu Legii na tym poziomie zapraszamy na „Tunel czasu” z Pawłem Janasem.

Trenerem Legii został pan dość nieoczekiwanie, bo i niespodziewane było odejście Janusza Wójcika zimą 1993 r.
Paweł Janas: Wiedziałem, że Janusz prowadzi rozmowy na Półwyspie Arabskim. Miały to jednak być tylko rozmowy. Wydawało się zresztą wtedy, że po nieudanych eliminacjach do mistrzostw świata 1994 r. możemy przejąć pierwszą reprezentację Polski. Tymczasem kadrę objął Henryk Apostel, a Janusz wyjechał. Dostałem propozycję samodzielnego prowadzenia Legii.

Był pan jedynym kandydatem?
- Jednym z przynajmniej dwóch. Władze klubu bardzo poważnie rozważały też zatrudnienie Mirka Jabłońskiego, mojego przyjaciela znakomitego fachowca, który potem zgodził się wejść do mojego sztabu. Zdecydowano się jednak zaufać mi, z tym że miałem świadomość, iż każda porażka może być moją pierwszą, a zarazem ostatnią w Legii. No i przez całą rundę wiosenną nie przegraliśmy meczu.

Wiosną 1994 r. wygraliście w Polsce wszystko, co było można - mistrzostwo, puchar i superpuchar Polski. To jedyne takie osiągnięcie w historii polskiej piłki.
- I wtedy byłem już nieco spokojniejszy.

Przejmował pan Legię silną personalnie, ale nadal mocno poobijaną po wydarzeniach z lata 1993 r., gdy PZPN bezprawnie odebrał zespołowi długo oczekiwane mistrzostwo. Strata do Górnika po jesieni wynosiła aż sześć punktów, a przecież wtedy za zwycięstwo przyznawano dwa. Pan w wywiadzie dla "Przeglądu Sportowego" mówił, że celem jest awans do pucharów i zdobycie pucharu Polski.
- Trzeba było być realistą. Nie można obiecywać tytułu przy takiej stracie, choć wiedziałem, że tych piłkarzy stać na bardzo wiele. Nie przypuszczałem jednak, że na aż tyle i tak szybko to udowodnią.

Pracował pan przez półtora roku jako asystent. Z pewnością wiedział pan, czego jej trzeba, co zrobić, by zaczęła wygrywać. Jaki miał pan plan?
- Znałem tych zawodników. Z niektórymi, jak z Leszkiem Piszem, Zbyszkiem Robakiewiczem, czy Markiem Jóźwiakiem, grałem jeszcze w piłkę. Byliśmy kolegami, ale po imieniu mówili mi jedynie w prywatnych rozmowach. Nie przesadzę jeśli powiem, że znakomicie orientowałem się w realiach panujących w zespole. Gdy go obejmowałem, to wiedziałem, że przede wszystkim musieliśmy poszerzyć kadrę, bo na niektórych pozycjach mieliśmy tylko po jednym zawodniku. Musieliśmy też zwiększyć rywalizację o miejsce w składzie, tak by móc się rozwijać. Chciałem przy tym pozyskiwać piłkarzy z Polski, bez konieczności aklimatyzacji, adaptacji itd.

Co ciekawe, z którym piłkarzem z pana Legii nie rozmawiać, to wszyscy pana chwalą. Za mądrość, sprawiedliwość, zdrowy rozsądek i za odwagę.
- Nie chciałem świętych krów w zespole. Ważny był kolektyw i praca na treningu była przepustką do gry w wyjściowym składzie. Wiedziałem, że tylko w ten sposób możemy coś osiągnąć. I nie było, czy kogoś lubię, czy nie lubię. Liczyło się dobro drużyny i nie bałem się kogoś odstawić, czy posadzić na ławce rezerwowych.

Był pan również sprytny. Na początku swej samodzielnej trenerskiej kariery w Legii spotkał się pan z kobietami swoich piłkarzy i uświadomił je ile pieniędzy mają ich mężczyźni do podniesienia z boiska.
- Po pierwsze chciałem w Legii zrobić bardziej rodzinną atmosferę. Zaczęliśmy od wspólnej kolacji, na której były też rodziny zawodników. Potem spotkałem się z dziewczynami już na osobności i rozrysowałem im na tablicy ile mamy do wygrania za mistrzostwo, ile za puchar, a ile za superpuchar. Przekazałem też, że więcej oczywiście dostaną ci, którzy grają regularnie w wyjściowym składzie. Na zakończenie powiedziałem, że to też od nich dużo zależy ile pieniędzy ich faceci przyniosą do domu, bo trzeba ich przypilnować. Wymyśliliśmy też, że na każdy mecz będziemy zapraszać rodziny zawodników. Po zakończeniu gry kobiety i dzieci szły do salki na starej trybunie krytej, gdzie robiliśmy analizy. Tam były ciastka, kawa, cukierki. Po prysznicach chłopaki musieli odwieźć swoich bliskich do domów i już mi się nie rozłazili po mieście. I to miało na celu nie tylko poprawienie dyscypliny w zespole, ale zbliżenie nas wszystkich. Potem miałem już na tyle dobrze, że jak nawet chłopaki gdzieś ruszyli, to żony dzwoniły i mi o tym mówiły. Nie musiałem ich szukać. A jak ktoś sobie pozwolił na zbyt wiele, to wychodziło to w treningach.

Bardzo efektywny sposób.
- Co więcej, jak któryś w trakcie zajęć wyglądał gorzej, to zaraz tracił miejsce w składzie, a wrócić do niego było ciężko, bo przecież niemal wszystko wygrywaliśmy. A premie były dobre i każdy chciał grać. Nie tylko więc kobiety pilnowały zawodników, ale też oni sami zaczęli zwracać większą uwagę kiedy, gdzie i ile. I zrobiła się fajna atmosfera.

Miał pan zasady, ale nie był pan skrajnie pryncypialny.
- Do wszystkiego trzeba podchodzić z odpowiednim dystansem. Owszem, wprowadziliśmy pewne zasady, ale nie zamierzałem być katem. Miałem inteligentnych piłkarzy i na tę ich mądrość bardzo liczyłem. Nie zawiodłem się.

Zawiódł się pan za to na Dariuszu Dziekanowskim?
- Nie. Musiałem jednak postąpić, jak postąpiłem.

Dziekanowski znany był już z różnych wybryków jeszcze w latach 80. Pan był pierwszym trenerem, który nie bał się go wyrzucić.
- To nie do końca było tak. Na początku 1994 r., zaraz po tym, gdy zostałem trenerem, Darek oświadczył, że nie jedzie z nami na zgrupowanie, bo i tak zamierza odejść do Niemiec. Z trudem namówiłem go, by jednak pojechał. Uważałem, że to lepiej dla niego - po wyjeździe będzie gotowy do gry. Czuć było jednak, że on myślami jest już poza Legią (śmiech). No i gdy wrócili jednego razu ze Szczęsnym dwie godziny po czasie, musiałem zareagować. W innym wypadku okazałbym słabość i nie zasłużyłbym na zaufanie drużyny. To była właściwie moja pierwsza decyzja, jako trenera i od razu trudna. Podkreślam jednak, że Darek i tak już by w zespole nie został, więc to nie tak, że go wyrzuciłem.

O pierwszym mistrzostwie zdecydował mecz z Górnikiem Zabrze, w którym... zapomnieliście jak gra się w piłkę. Ale goście też zapomnieli, bo zamiast grać, to przyjechali się bić.
- To była wojna. Z niezrozumiałych dla mnie powodów górnicy zagrali wyjątkowo brutalnie. Dostali w sumie aż trzy czerwone kartki, z czego wszystkie w efekcie dwóch żółtych. A powinni jeszcze więcej. Oczywiście potem powstały różne teorie, często tworzone przez dziennikarzy, którzy nawet nie oglądali tego spotkania.



Jak pan wspominał, przez całą wiosnę nie przegrał pan ani jednego meczu. Aż tu w eliminacjach przyjechał Hajduk Split i w dwumeczu przegraliście 0-5.
- To była bardzo silna drużyna, której nie doceniliśmy. Przede wszystkim jednak brakowało nam międzynarodowego ogrania. Legia nie grała w pucharach od 1991 r., gdy doszła do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Nie rozgrywaliśmy też właściwie sparingów z zagranicznymi rywalami. W mojej ocenie to tego zabrakło najbardziej i Hajduk nas zaskoczył. Kluczowa była porażka w Warszawie 0-1. Zobaczyliśmy jak wiele nam brakuje i na rewanż pojechaliśmy trochę jak na ścięcie.

Odpadliście i sytuacja zrobiła się bardzo poważna. Inwestor Janusz Romanowski drugi rok z rzędu nie mógł liczyć nie tylko na zysk, ale nawet na zwrot poniesionych nakładów. Trzeba było sprzedać największą gwiazdę Wojciecha Kowalczyka. Jednocześnie w drużynie nowi piłkarze zaczęli się rozpychać łokciami, co nie podobało się tym starszym.
- Mieliśmy też gorszy okres w lidze, nie wygrywaliśmy na wyjazdach. Nowi chcieli znaczyć więcej w drużynie. Przyglądałem się temu z boku, byłem ciekawy, czy są w stanie sami się porozumieć. Do przesilenia doszło na zgrupowaniu pod Neapolem. Widać było wyraźny podział na grupy. Uznałem, że pora porozmawiać z Leszkiem Piszem, który, jak się okazało, miał podobne przemyślenia co i ja. Czuł, że bez zakopania wojennego topora dalsze sukcesy będą niemożliwe. Leszek to mądry facet, podobnie jak Jacek Bednarz. Przekonali się do siebie. Od ich rozmowy rozpoczął się proces zjednoczeniowy. Strony konfliktu w zespole dogadały się.

Wyszła mądrość tej drużyny.
- Mogli się nie lubić, ale na boisko wychodzili, by realizować wspólne cele, osiągać sukcesy i zarabiać pieniądze. Jedni bez drugich by tego nie dokonali. Musieli ze sobą grać, sobie podawać.

Kolejną trudną decyzją, którą pan podjął, a której jakby się obawiali pańscy poprzednicy, było wybranie pierwszego bramkarza. Postawił pan na Szczęsnego, w efekcie czego Robakiewicz musiał odejść.
- Gdy obejmowałem zespół, to pierwszy w hierarchii był Zbyszek. I na początku, to on u mnie głównie bronił. Latem 1994 r. uznałem, że to Maciek jest w wyższej formie. Problemem było jednak to, że on nie mógł grać w europejskich pucharach, bo był zawieszony za czerwoną kartkę w meczu przeciw Sampdorii Genua. Siłą rzeczy przeciwko Hajdukowi musiał wystąpić Robakiewicz. Nie chciałem przy tym, by w tak ważnych meczach bronił bramkarz bez ligowego rytmu więc stawiałem na Zbyszka również w meczach Ekstraklasy. Wyjaśniłem to Maćkowi, który się obraził i wyjechał na tydzień do Stomilu Olsztyn. Powiedziałem mu: Maciek, twoja decyzja, na razie będzie bronił, a po pucharach wasza rywalizacja ruszy na nowo. Nie posłuchał. Szybko jednak wrócił, przyjechał do mnie do domu z kwiatami dla żony, przeprosił i doszliśmy do porozumienia. Dopóki jednak "Robak" bronił dobrze, to na niego stawiałem, nie było powodu, by go zmieniać. Gdy jednak obniżył loty, sytuację wykorzystał Maciek i to on u mnie bronił, gdy tylko był zdrowy.

Robakiewicz wspominał, że ta ich słynna rywalizacja bardzo źle na nich wpływała. Wiedzieli, że bronią do pierwszego błędu, żaden nie miał komfortu gry.
- Dlatego rok później wyraźnie postawiłem na jednego z nich. Okazało się to słusznym ruchem. Maciek świetnie bronił w Lidze Mistrzów, trafił do reprezentacji Polski. Zresztą Zbyszek też udowodnił klasę w ŁKS.

fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl
Radość po zdobyciu mistrzostwa Polski w 1995 roku (Legia 2-0 Widzew) - fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl

Obroniliście mistrzostwo w sezonie 1994/95, ale kto wie, co by było, gdyby nie wolne Pisza, którymi parokrotnie ratowaliście zwycięstwa.
- Mieliśmy wtedy już lepszą sytuację kadrową niż rok wcześniej, ale duże kłopoty w ataku. Jedynym sprawdzonym napastnikiem był Jurek Podbrożny. Obok niego grał zwykle młodziutki Marcin Mięciel, którego potem wypożyczyłem do ŁKS, by mógł więcej grać i się rozwijać, ale on jeszcze nie był gotowy do regularnego strzelania goli. Kombinowałem też z ustawieniem, bywało, że graliśmy tylko na jednego nominalnego napastnika. A wolne? To też był element naszej taktyki. Gdy nie szło szukaliśmy rzutów wolnych w okolicach pola karnego rywali. Przygotowywaliśmy też Leszkowi odpowiednie warunki do uderzenia, ustawiając wielu zawodników w murze rywali, którzy w zależności od potrzeby albo ograniczali pole widzenia bramkarzowi, albo robili w nim miejsce, przez które leciała piłka.

Mistrzostwo w 1995 r. znów dało szansę gry w eliminacjach Ligi Mistrzów.
- To był trzeci tytuł z rzędu i czuliśmy, że w końcu musi się udać. Tym razem zadbaliśmy już o wszystko. Po pierwsze więc wzmocniliśmy zespół. Przyszli Tomek Wieszczycki, Czarek Kucharski, Rysiek Staniek, Andrzej Kubica. Wprawdzie nie wszyscy odpowiednio szybko i nie wszyscy gotowi, jak Rysiek, który miał wyraźne problemy z wagą, ale znacząco poprawiliśmy jakość gry w ofensywie, bo to byli bardzo dobrzy piłkarze. Po drugie zaś zorganizowaliśmy zgrupowania we Francji i Niemczech, gdzie mierzyliśmy się z Auxerre, Lyonem, Duisburgiem i Besiktasem. W czasie tych meczów zawodnicy takiej pewności siebie, że nie byli im straszni nie tylko mistrzowie Szwecji, ale i potem w grupie mistrzowie Anglii.

Do meczu z IFK Goeteborg przygotowaliście się też znakomicie od strony taktycznej. Ćwierćfinalista Ligi Mistrzów grał wówczas nowocześnie z czwórką w obronie, skracając odległości między obroną i pomocą, przez co z kolei zostawiał przestrzeń bliżej swojej bramki. W ofensywie zaś opierał się na krótkich wymianach podań. Zdecydował się pan więc grać dalekimi podaniami z głębi, co znakomicie umiał robić Pisz na rozpędzających się, szybkich napastników i szeroko grających wahadłowych, a w obronie świetnie zgrani obrońcy często łapali Szwedów na spalone.
- Bardzo wnikliwie przyglądaliśmy się grze Szwedów. Mieliśmy sporo materiałów. Na rozpoznanie latał tam Maciek Skorża, który już wtedy nam pomagał. Brał ze sobą kamerki ręczne, nagrywał co mógł. To również na podstawie tych analiz doszliśmy do wniosku, że w rewanżu zostawimy na ławce Leszka Pisza.

I legenda głosi, że dopiero jak go pan wpuścił, to Legia zaczęła grać dobrze. Tymczasem, jak to z legendami bywa, prawda wyglądała zgoła inaczej. Zespół radził sobie zupełnie dobrze, do momentu straty gola nie pozwolił Szwedom na stworzenie żadnej okazji. Ale nawet, gdy wyszli na prowadzenie, to zaraz grali w dziesięciu, bo pędzącego sam na sam z bramkarzem Podbrożnego faulował obrońca i musiał opuścić boisko.
- Tak, graliśmy zgodnie z założeniami, nie dopuszczaliśmy rywali pod bramkę. No ale popełniliśmy jeden poważny błąd i ich największa gwiazda Blomqvist strzeliła nam gola. W każdym razie plan był taki, by prędzej, czy później Leszka wpuścić na bardziej podmęczonych Szwedów, nie trzeba tłumaczyć jak wiele on potrafił. Postanowiłem zrobić to już przed przerwą, by dać drużynie impuls jeszcze w I połowie. Ale nie miałem pojęcia, że wyrówna... głową (śmiech).

Bogusław Łobacz, ówczesny kierownik drużyny, twierdzi, że manewr z zostawieniem Pisza na ławce był pana najlepszym pomysłem w czasie pracy w Legii. Bo tak zmobilizował pan Leszka, że ten po wejściu na boisko zasuwał za dwóch, by udowodnić, że to był błąd.
- To raz. Dwa, że wszedł już w momencie, gdy oni grali o jednego mniej. Musieli więcej biegać, tracili siły i Leszek miał pole do popisu. Wykorzystał sytuację i o to nam też chodziło.

Na 2-1 strzelił jeszcze Jacek Bednarz i dokonaliście historycznego wyczynu - awansowaliście do Ligi Mistrzów.
- A tam już czekały Rosenborg, mistrz Norwegii, Spartak, mistrz Rosji i Blackburn, mistrz Anglii.

fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl
IFK Goeteborg 1-2 Legia. Grzegorz Lewandowski, Paweł Janas i Leszek Pisz - fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl

Zaczęliście z teoretycznie najsłabszym w stawce Rosenborgiem.
- To tak się mówi. Tymczasem ten zespół był budowany w oparciu o najlepszych piłkarzy w Norwegii, która wówczas miała chyba najlepszy okres w swojej piłkarskiej historii. Skupowali zawodników z całego kraju, a potem sprzedawali ich do Anglii. Co więcej, jak się potem okazało, rokrocznie grali w Lidze Mistrzów. I to był dla nas bardzo trudny rywal. Jak ciężko się z nimi grało, pokazał już mecz w Warszawie, gdzie wygraliśmy 3-1, ale długo nie mogliśmy strzelić gola, a przez chwilę nawet przegrywaliśmy. Może łatwiej byłoby, gdyby nie problemy z zestawieniem linii ataku. Dotychczasowy podstawowy duet Kucharski-Podbrożny nie mogli wystąpić. Zagrali więc Staniek i Kubica. No i nie szło nam. Na szczęście Leszek Pisz znów pokazał klasę i dwukrotnie trafił. Za to w rewanżu na lodzie i mrozie dostaliśmy cztery bramki. To była najwyższa porażka od czasów Hajduka.

Spartak Moskwa?
- W Moskwie czuło się, że będzie trudno. Sędzia wyraźnie sprzyjał gospodarzom, powtarzałem tylko chłopakom, by jak najmniej kartek złapali, by mogli występować w kolejnych meczach, ale nie chcę narzekać. Spartak był przede wszystkim bardzo mocną drużyną, zbudowaną z myślą o jak najlepszym wyniku w Lidze Mistrzów. Mieli wspaniałych piłkarzy. Zresztą co tu dużo mówić: wygrali wszystkie mecze w grupie. Szkoda tego spotkania w Warszawie, które przegraliśmy 0-1, a mogliśmy spokojnie wygrać. Do dziś nie wiem, jak Czarek Kucharski nie strzelił do pustej już bramki, po tym jak wspaniale ograł obrońców i Stanisława Czerczesowa.

To teraz zagadka trenerze. Jak mistrz Polski wygrał z mistrzem Anglii?
- (śmiech) A do tego w dwumeczu nie stracił gola. Przede wszystkim na wszystkie spotkania w Lidze Mistrzów przygotowywaliśmy się pod danego rywala. Dobieraliśmy wykonawców. I co najważniejsze, nie baliśmy się nikogo. Przed pierwszym meczem w Blackburn powiedziałem chłopakom, że nie mamy nic do stracenia. Jeśli przegramy, to nie będzie to dla nikogo zaskoczenie. Ale jesteśmy w stanie z nimi wygrać i udowodnić, że wcale nie jesteśmy gorsi od nich. Zawodnicy też to czuli. Nie wystraszyli się nawet Alana Shearera, który chwilę później został najdroższym zawodnikiem świata i był jednym z najlepszych napastników lat 90.

Poświęcił pan sporo czasu na rozpracowanie Anglików. Pomagał w tym panu Jan Krzysztof Bielecki, były premier.
- To wielki kibic polskiej piłki. Bardzo nam pomógł. Gdy leciałem na Wyspy, towarzyszył mi w oglądaniu meczów Blackburn. Przedstawiał charakterystykę poszczególnych piłkarzy, przygotowywał materiały wideo, zbierał nawet wycinki z prasy.

No dobrze, przygotowanie przygotowaniem, odwaga odwagą, ale jak to zrobić, by drużyna zagrała na tak wysokiej intensywności, jak wtedy Legia z Blackburn? Oglądałem niedawno oba te mecze i jestem pod ogromnym wrażeniem. Nie odstawaliście w ogóle.
- Przekazywaliśmy piłkarzom, że różnice w wyszkoleniu, umiejętnościach są w stanie zniwelować walecznością. I oni podjęli walkę, nie odpuszczali, uwierzyli bowiem, że mogą.

Najstarszy w drużynie Zbigniew Mandziejwicz rozegrał w Blackburn mecz życia.
- Napracował się niesamowicie, ale wyłączył Shearera i Suttona, a przecież w Warszawie też zagrał świetnie i to od jego podania zaczęła się akcja bramkowa. W Anglii Zbyszek zagrał z konieczności jako środkowy obrońca, bo za dwie żółte kartki pauzował Jacek Zieliński. Braki szybkościowe nadrabiał czytaniem gry i ustawieniem. Zagrał po profesorsku, ale tak też trzeba ocenić występ całej drużyny.



Pan był trenerem, który w Legii grał razem z zespołem. Gdy nie szło, próbował pan roszad taktycznych, zamieniał piłkarzy pozycjami, stronami, wpuszczał zmienników. Reagował na bieżąco.
Miałem odpowiednie warunki. W tamtych czasach dysponowałem właściwie dwiema jedenastkami, które mogłyby z powodzeniem rywalizować w Ekstraklasie. Na każdej pozycji była rywalizacja. Obserwując przebieg meczu nie musiałem więc czekać i liczyć, że ktoś, kto miał słabszy dzień przebudzi się tylko mogłem posłać zmiennika, który nie odstawał poziomem, a nawet mógł go podnieść. Przy czym rezerwowi dokładnie wiedzieli co mają grać. Wszystko więc zależało od dyspozycji dnia.

Pana teściowa chyba by jednak nie potrafiła tego wszystkiego ogarnąć.
- (śmiech) Były, były takie złośliwości dziennikarskie. Najlepszy był w nich Paweł Zarzeczny, którego znałem jeszcze z czasów jak pracował w Legii w latach 80. Cóż, nigdy się specjalnie nie przejmowałem tym co piszą. Wiadomo, że jak się wygrywa, to noszą na rękach, a jak przegrywa, to jeszcze dobiją. To się wtedy dobrze czyta. A ja zawsze robiłem swoje.

W Ekstraklasie walczyliście o tytuł z Widzewem, ale atmosfera zaczęła się psuć. Wszystko przez konflikty na linii wojsko - Romanowski.
- Było praktycznie przesądzone, że Romanowski odejdzie. Poszło oczywiście o pieniądze i podział zysków z Ligi Mistrzów. Wojskowi uświadomili sobie bowiem, że właściwie zostaną z niczym. Jeszcze jesienią zaczęły się pewne niesnaski, jakieś podziały na piłkarzy należących do klubu i na tych, których karty posiadał inwestor. Do tego duża część zawodników myślała, co naturalne, o skonsumowaniu sukcesu i zagranicznych transferach. Zaczęło się nam to powoli rozłazić. Zimą podjąłem decyzję, że zostanę w klubie tylko do końca sezonu i oznajmiłem na zgrupowaniu chłopakom i prezesom. Szkoda, bo można to było dalej pociągnąć, myślę że również z sukcesami. Takie to było przejście z wojska na prywatność...

Wciąż jednak mieliście szansę na wielki wynik. W ćwierćfinale Ligi Mistrzów trafiliście na Panathinaikos.
- To był rywal zdecydowanie w naszym zasięgu, co zresztą Legia udowodniła pół roku później, gdy już pod wodzą Mirka Jabłońskiego wyeliminowała Greków w Pucharze UEFA. Przygotowywaliśmy się najlepiej, jak mogliśmy. Byliśmy w Wiśle, potem trenowaliśmy na Korsyce, rozgrywaliśmy sparingi z silnymi drużynami. Gdy jednak wróciliśmy do Warszawy, okazało się, że na kilka dni przed meczem boisko jest skute lodem i nie wiadomo w ogóle, czy będzie można na nim zagrać, a my nie za bardzo mamy gdzie trenować. Zaczęło się odmrażanie, wylewano tony jakiegoś nawozu, po którym przez pół roku nie było trawy, a po zejściu do szatni zawodnicy niesamowicie śmierdzieli.

Dało się coś zrobić lepiej?
- Tak, mogliśmy wygrać na naszym boisku. Nie dało się nie tylko przez fatalne boisko, ale również dlatego, że Panathinaikos był w rytmie ligowym. To była ich największa przewaga.

Do Aten polecieliście bez wiary w sukces? Szczęsny wspominał biadolenie Wieszczyckiego, że nie mamy tam po co jechać.
- Po tym okresie, gdy nie mieliśmy gdzie trenować, zawodnicy mogli nie czuć się w najwyższej dyspozycji i mogło im nieco brakować pewności siebie. Krzysiek Warzycha był wtedy w niesamowitej formie, strzelił nam dwie bramki. Pamiętajmy też, że nie mogłem wystawić Marka Jóźwiaka i Jacka Bednarza, którzy pauzowali za kartki. Ale nie ma co ukrywać, że w Atenach bardzo pomógł im sędzia. Był to jego ostatni mecz, właścicielem Panathinaikosu był producent jachtów i właśnie na jednym z takich jachtów arbiter spędził parę dni. Marcin Jałocha pierwszą kartkę dostał już w 10. minucie, a drugą kilkanaście minut później. Trochę nie mieliśmy farta w tym dwumeczu jeśli chodzi o pogodę, przygotowania i treningi. Bardzo żałuję, ale cóż... nie ma co narzekać.

Mimo wszystko wiosną wydawało się, że obronicie mistrzostwo. Gromiliście kolejnych rywali, zdobyliście 85 punktów, strzeliliście 95 bramek, nikt potem się nawet nie zbliżył do takich osiągnięć. Graliście najlepszą piłkę za pana kadencji. I przegraliście tytuł z Widzewem.
- To już nie było jednak to samo, co wcześniej. Mam wrażenie, że część zawodników, która szukała klubu bardziej uważała na siebie, by nie złapać kontuzji niż skupiała się na walce o kolejne zwycięstwa. Atmosfera nie była najlepsza, ale mimo tego niewiele przecież zabrakło byśmy wygrali ligę. Graliśmy bardzo widowiskowo. Widzew był jednak wówczas niesamowicie zdeterminowany. Franek Smuda zbudował ekipę wygłodniałą, nastawioną na pracę i sukces, która nie odpuściła nam w tym wyścigu i w 34 kolejkach nie przegrała meczu.

Przejął pan reprezentację olimpijską, która miała powstać z myślą o igrzyskach w Sydney. Mówiło się wówczas, że zdecydował się pan na tę propozycję również ze względów zdrowotnych. Miał pan za sobą dwa i pół roku stresów w Legii.
- Dwa i pół, a przecież wcześniej jeszcze jako asystent u Janusza też swoje przeżyłem. Propozycje z PZPN dostawałem już od dłuższego czasu i w końcu uznałem, że w Legii nie ma za bardzo perspektyw na utrzymanie europejskiego poziomu. Pojawiła się ciekawa możliwość walki o kolejne igrzyska i z niej skorzystałem.

fot. Maciej Frydrych / Legionisci.com
Czerwiec 2019. Zbigniew Boniek i Paweł Janas - fot. Maciej Frydrych / Legionisci.com

Trener powinien być człowiekiem mądrym, otwartym na ludzi i ich opinie?
- Człowiek sam wszystkiego nie zobaczy. Nigdy nie uważałem siebie za nieomylnego. Dobierałem współpracowników, z którymi będę mógł dyskutować, którym ufałem w kwestiach trenerskich, ale również czysto ludzkich. Trener musi mieć sprawdzony sztab, a jednocześnie doceniać jego członków i ich pracę. Wspólnie ustalaliśmy wiele rzeczy, tak przebieg treningów, przygotowania do sezonu, jak sposób gry w danym meczu, choć oczywiście zawsze ostatnie słowo należało do mnie. Do dzisiaj mam świetne relacje z tamtymi trenerami: Mirek Jabłoński, Maciek Skorża, Lucjan Brychczy - to była wspaniała, znakomicie uzupełniająca się ekipa.

Lucjan Brychczy już wtedy był legendą.
- Jestem szczególnie dumny z tego, że trener Brychczy otworzył się i chciał z nami współpracować. Pokazywał nam swoje ćwiczenia, sposoby rozegrania, z których korzystaliśmy. A to były przecież czasy, gdy jeszcze wychodził na boisko i brał udział w treningach. Zawodnicy mogli go więc podpatrywać. Wspaniały człowiek. Na zgrupowaniach mieszkaliśmy razem i pamiętam, że pan Lucjan lubił sobie o 6 rano włączyć radio i posłuchać wiadomości, a ja lubiłem pospać trochę dłużej. No i na tyle długo zajmował łazienkę, że ledwo wyrabiałem się na śniadanie (śmiech). To bardzo miłe wspomnienia, mam do niego ogromny szacunek i do dziś, choć wielokrotnie mi proponował przejście na "ty", nie zwracam się do niego po imieniu.

A co u pana teraz słychać?
- Zdrowie jest, słońce świeci, wokół las, wiodę spokojne życie emeryta, nigdzie nie muszę wychodzić. Od czasu do czasu ruszam jednak do szkoły trenerów, gdzie jestem w komisji egzaminacyjnej. Całe życie byłem przy piłce i ciężko to tak zostawić. Przyznam się, że w weekend oglądam wszystkie mecze, choć już tylko ligi polskiej. Angielską odpuszczam, bo już i tak nie będę z nimi grał (śmiech).

fot. Legionisci.com
Paweł Janas z córką na meczu Legii - fot. Legionisci.com

Jak się podoba panu gra obecnej Legii?
- Widzę, że mamy spore problemy z napastnikami przez co są problemy ze stwarzaniem sytuacji. Cieszy postawa Kapustki, który zaczyna się odbudowywać i liczę, że wróci na stałe do reprezentacji. Dobrze wyglądają boki obrony z Juranoviciem i Mladenoviciem. Jest to wszystko w miarę poukładane, ale zawiedziony jestem grą defensywną. Tracimy dziwne bramki, którym można było dość prosto zapobiec. Potrzebujemy wzmocnień, bo wystarczą kartki lub uraz jednego ze środkowych obrońców i robi się duży problem.

To może trzeba dać Michniewiczowi Jóźwiaka, Zielińskiego i Ratajczyka?
- Już chyba tylko do muru! (śmiech)

Rozmawiamy w dniu pańskich urodzin. Wszystkiego dobrego i dużo zdrowia panie trenerze.
- Bardzo dziękuję. Korzystając z okazji pozdrawiam warszawskich kibiców. I trzymamy kciuki za Legię!

Rozmawiał Jakub Majewski


przeczytaj więcej o:
REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.