Inaki Astiz i Łukasz Broź - fot. Mishka / Legionisci.com
REKLAMA

Wywiad

Tunel czasu: Łukasz Broź

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

Pięć sezonów w Legii i osiem trofeów. Trzy razy Liga Europy, Liga Mistrzów. "Gdy pojawiłem się przy Łazienkowskiej, zobaczyłem jak mocnych piłkarzy mamy, to wiedziałem, że będzie dobrze i napiszemy ciekawą historię. I napisaliśmy". Przed państwem dobry duch drużyny, czyli „Diabeł” z „Giża” – Łukasz Broź.

Paweł Janas, Włodzimierz Smolarek, Dariusz Dziekanowski, Łukasz Broź. Fajne zestawienie?
Łukasz Broź: Fajne, fajniusie.

Jesteś ostatnim z bohaterów głośnych transferów na linii Widzew – Legia.
- Zawsze były głośne, bo napięcie między oboma klubami trwa od dawna. Ale w moim przypadku nie można mówić o transferze. Po prostu skończył mi się kontrakt w Łodzi i pojawiła się propozycja z Łazienkowskiej.

Kiedy usłyszałeś o zainteresowaniu z Warszawy?
- A z pół roku wcześniej. Legia szukała prawego obrońcy, badała moją sytuację, wiedziała, że moja umowa wygasa i rozpoczęły się pierwsze rozmowy.

Siedem lat w Widzewie. Grasz sobie, I liga, grasz, Ekstraklasa i dalej grasz przy Piłsudskiego. I co sobie myślisz?
- Że jest bardzo fajnie, bo świetnie się tam czułem, mieliśmy znakomitą ekipę. Trochę się rzeczywiście zasiedziałem. Z tym, że oczywiście w międzyczasie były jakieś transferowe tematy, ale zwykle wtedy, gdy akurat wracaliśmy do Ekstraklasy i nie władze nie chciały nas puszczać.

Grałeś dobrze, a nawet bardzo dobrze. Byłeś kapitanem, a w ostatnim sezonie w Widzewie zostałeś najlepszym strzelcem zespołu. Osiem bramek, trzy asysty.
- Sześć goli z karnych. Się grało!

Kibice Widzewa mieli ci za złe przenosiny do Warszawy. Miałeś im ponoć obiecać, że nie przejdziesz do Warszawy.
- Przede wszystkim nie pamiętam, bym taką deklarację złożył. Mówiłem jedynie, że na razie nic nie wiem, trwają rozmowy i trudno powiedzieć, jak się zakończą. Wszędzie gdzie grałem, to dawałem maksa i myślę, że to powinno się liczyć, o tym pamiętać. Ale do nikogo nie mam żalu, czy pretensji. Rozumiem kibicowskie emocje.

W pierwszym sezonie w Legii rozegrałeś 28 meczów, zadebiutowałeś w pucharach, wystąpiłeś w Lidze Europy, zdobyłeś mistrzostwo. Pan piłkarz wjechał z buta.
- Mimo że byłem już doświadczonym zawodnikiem, bo niemal 28-letnim, to początki w Warszawie nie były wcale łatwe…

E tam, jesteś kontaktowym gościem, wszyscy cię lubią.
- Tylko wiesz, mimo wszystko to była duża zmiana. Tam wieczne problemy organizacyjne, tu te kwestie na najwyższym poziomie, pełno najlepszych piłkarzy w kraju, rywalizacja, europejskie puchary, wszystko nowe. Potrzebowałem paru tygodni, by to ogarnąć.

fot. Woytek / Legionisci.com
fot. Woytek / Legionisci.com

Słyszałem, że pomógł ci Jan Urban.
- Mieliśmy bardzo dobre relacje. Ciągle mnie motywował, wskazywał zalety, inspirował do rozwoju. Dużo rozmawiał z zawodnikami. Mnie to wiele dało, poczułem się pewnie, tak wiesz, pozytywnie naładowany.

W jednym wywiadów wspominałeś jednak, że najlepiej współpracowało ci się z jego następcą, Hennigiem Bergiem.
- Berg miał ogromny wpływ na grę zespołu. Bardzo dbał o wszelkie detale taktyczne, każdy dokładnie wiedział, gdzie i co ma grać, jaki jest plan na mecz. Jednocześnie dysponował niesamowicie silną drużyną, pełną indywidualności, piłkarskich postaci. Kadra była szeroka, właściwie na każdej pozycję było dwóch do grania, rywalizacja o miejsce w składzie była niezwykle zacięta. A to podnosiło poziom.


Skoro o poziomie mowa, to mecz z Celtikiem w Warszawie, to jedno z najlepszych spotkań w nowożytnej historii Legii.
- Chyba nie grałem w lepszym meczu. Po losowaniu skazywano nas na pożarcie, właściwie wszyscy byli pewni, że odpadniemy. Mówiło się, że Szkoci strzelą nam parę bramek w Warszawie, rozbiją u siebie. No koszmar. Mnie to jednak motywowało. Myślę, że chłopaków również. Do tego trener Berg znakomicie nas do tego dwumeczu przygotował. Byliśmy w niesamowitym gazie. Wiedzieliśmy też wszystko o rywalach. Wygraliśmy 4-1, mieliśmy dwa rzuty karne, ale i jeszcze kilka sytuacji. Zmietliśmy Celtic.

Co jednak istotne, oni wcale nie byli tacy słabi, zagrali dobrze, zwłaszcza w I połowie, ale wy byliście niesamowicie mocni.
- No. Czuliśmy siłę i udowodniliśmy to na boisku. W rewanżu również. A pamiętajmy, że przecież Celtic potrafił odrabiać kilkubramkowe straty u siebie. Z nami nie miał szans. Owszem, zagraliśmy tam nieco inaczej, byliśmy bardziej nastawieni na kontry, ale nie przypominam sobie, by oni nam jakoś zagrozili. Dochodzili na przedpole naszego pola karnego, ale to wszystko. Dalej im nie pozwalaliśmy, świetnie się asekurowaliśmy. No i strzeliliśmy dwa gole.

W Warszawie Ivica Vrdoljak nie wykorzystał dwóch rzutów karnych. Czy tobie, stałemu wykonawcy „jedenastek” w Widzewie, nie przyszło do głowy, by przy drugiej próbie odebrać futbolówkę kapitanowi i uderzyć?
- A wiesz, że przyszło? I to nawet mocno. Po pierwsze jednak Ivica zdecydowanym ruchem zagarnął piłkę, by spróbować jeszcze raz. Po drugie zaś byłem daleko. Musiałbym przebiec całe boisko, nie chciałem robić zamieszania. Co ciekawe, Ivo po meczu przyznał, że gdybym jednak przybiegł, to oddałby mi tego karnego. No co mam powiedzieć? Strzeliłbym! Tylko nie jest powiedziane, że jakbym strzelił, to potem zdobylibyśmy jeszcze bramkę na 5-1. Łatwo się to wszystko mówi, gdy jest już po wszystkim.

fot. Mishka / Legionisci.com
fot. Mishka / Legionisci.com

Wiadomo, co się stało w Edynburgu. Legia nie dopilnowała kartek, w efekcie na boisku pojawił się nieuprawniony do gry „Bereś”. W efekcie UEFA przyznała walkower Celtikowi i to oni awansowali do IV rundy eliminacji Ligi Mistrzów. Pamiętam, że szybko dowiedzieliście się, że może być źle.
- W samolocie. Zrobiło się bardzo nerwowo.

Ponoć obsiedliście Martę Ostrowską, ówczesnego kierownika drużyny…
- Coś tam było, choć nie pamiętam szczegółów. Mówiąc wprost byliśmy wkruwieni. No kurwa… Byliśmy zdecydowanie lepsi, czuliśmy się w sztosie, mieliśmy przekonanie, że kogo byśmy nie wylosowali, to dalibyśmy sobie radę i awansowali do Ligi Mistrzów.

Jak się pozbierać po czymś takim? Pytam, bo spadku do IV rundy eliminacji Ligi Europy, bez większych trudności odprawiliście kazachskie Aktobe, co z dzisiejszej perspektywy urasta do wielkiego wyczynu.
- O wszystkim zdecydowała mentalność, musieliśmy sobie to przepracować w głowach, zebrać się w sobie.

Ale co? Siedliście i ustaliliście coś w szatni?
- Doszliśmy do wniosku, że roztrząsanie tego w niczym nam nie pomoże, a najlepiej udowodnimy swoją wartość jeśli awansujemy do Ligi Europy.

No i tam potańczyliście. Zostaliście jedyną polską drużyną w historii, która wygrała grupę w europejskich pucharach. Wygraliście pięć z sześciu meczów.
- A z kim wtedy graliśmy?

Trabzonspor, Lokeren, Metalist Charków…
- A, no. Już mi się miesza. Widzisz, tyle razy tam graliśmy, że te fazy grupowe mi się zlewają. No, jak już mówiłem, byliśmy w gazie. Trener Berg doskonale nas ustawiał, byliśmy też świetnie przygotowani fizycznie. No i żarło nam. Była ekipa.

No właśnie, a jak ta drużyna wyglądała od środka? Gdy wspominałeś kiedyś pobyt w Łodzi podkreślałeś, że znakomicie się ze sobą czuliście również na mieście.
- W Legii też się wychodziło, choć zwykle w mniejszych grupkach, co zresztą jest normalne. Jedni się lubią bardziej, inni mniej, a jeszcze inni w ogóle.

To kogo się w Legii nie lubiło poza Duszanem Kuciakiem?
- (śmiech) Nie no, nie powiedziałbym że Duszan był nielubiany. To specyficzny gość.

Wiem, pogadaliśmy kiedyś dłużej, ma swój świat.
- No ma, był trochę inny od nas. Z niektórymi może rzeczywiście miał bardziej nie po drodze, ale ja z nim nie miałem żadnych problemów. Przede wszystkim bronił znakomicie.

To z kim się kumplowałeś?
- Czekaj, muszę się zastanowić, by nikomu nie podpaść (śmiech). Najbardziej lubiłem towarzystwo „Rado”, Ivicy, „Rzeźnika” i Radka Cierzniaka.

Czyli zgredy.
- No, zgadza się!

fot. Piotr Kucza / FotoPyK
fot. Piotr Kucza / FotoPyK

A wracając do tematów sportowych. Byliście wtedy na tyle mocni, że po losowaniu 1/16 finału Ligi Europy Ajax Amsterdam nie robił na was większego wrażenia.
- I to potwierdziło się na boisku. Pierwsze spotkanie w Holandii powinniśmy byli wygrać, strzelić przynajmniej ze dwie bramki. Nie udało się, a do tego straciliśmy jedną po ładnym strzale Arka Milika. Przed rewanżem byliśmy jednak dobrej myśli. Tyle że po kwadransie było już 0-2 i nie było czego zbierać. Zabrakło szczęścia, życie.

Zabrakło też „Rado”, lidera tej drużyny.
- Miro dostał zgodę na transfer do Chin i Berg go nie wystawił już w Amsterdamie. Jednak nawet bez niego radziliśmy sobie w tamtym meczu bardzo dobrze. „Rado” był znakomitym piłkarzem, na nim opierała się wtedy cała nasza gra ofensywna, potrafił świetnie regulować ataki. No i ta jego technika. Zobacz te zakosy. Niby prosty zwód, a robił to tak doskonale, że wszyscy się na nie nabierali.

Nawet gracze Realu Madryt.
- No właśnie. Niektórzy do dziś się nie odkręcili. W każdym razie wiosną 2015 r. przyszło nam radzić sobie bez niego.

I przegraliście tytuł.
- Lech minimalnie wygrał z nami mecz w Warszawie, po którym został liderem i już nie oddał tej pozycji. Szkoda, bo niewiele wówczas zabrakło, by przynajmniej zremisować.

Co było nie tak pomiędzy Bergiem a Orlando Sa?
- A było?

No weź.
- Pamiętasz, jak to się skończyło, Orlando zdecydował się odejść, więc coś rzeczywiście musiało być na rzeczy. Trener wymagał od zawodników realizacji tego, co im przekazuje. Orlando był jaki był. I chyba tyle.

W sumie to chyba na dobre wyszło, bo zamiast niego w Legii pojawiło się dwóch kocurów.
- Aj… Nikolić i Prijović. „Niko” to był snajper, ciągle wybiegał na prostopadłe piłki, szukał sobie przestrzeni, by się rozpędzić. Niesamowicie skuteczny gość. „Prijo” był dużo bardziej zaawansowanym technicznie piłkarzem, a też swoje potrafił strzelić. Siła naszego ataku bardzo wzrosła.

fot. Woytek / Legionisci.com
fot. Woytek / Legionisci.com

Czy po przegranym tytule Berg się zmienił?
- Nie, nie wiem co masz na myśli?

Zamykanie się, budowa oblężonej twierdzi.
- E nie, niczego takiego nie pamiętam.

To co pamiętasz?
- Że na luzie przeszliśmy kolejne eliminacje do Ligi Europy.

To czemu zwolnili Berga?
- Bo mieliśmy 10 punktów straty do lidera, a zbliżało się stulecie i presja na dublet była ogromna.

Też.
- No dobra, to serio. Nie czuliśmy się dobrze fizycznie. Pamiętam taki mecz w Łęcznej, gdzie wprawdzie wygraliśmy, bo umiejętności były po naszej stronie, ale wyraźnie było widać, że nogi nas nie niosą. Biegaliśmy jednostajnie, brakowało przyspieszenia. Zwracaliśmy rozmawialiśmy na ten temat między sobą i z trenerami. O ile wcześniej, jak mówiłem, nie było żadnych problemów z tym aspektem, tak wtedy wyraźnie zostaliśmy źle przygotowani.

No i oddano was w ręce gościa, który przygotowywał tylko dobrze.
- Stanisław Czerczesow. Bardzo mile go wspominam. Trener rządzący twardą ręką, ale sprawiedliwy, traktujący piłkarzy fair. Do tego szczery człowiek. Jasno nam powiedział na początku, kto będzie grał, kogo widzi w składzie, ale jednocześnie nikomu nie zamykał drogi.

Ty u niego nie pograłeś za wiele.
- Wrócił „Jędza” i to on był pierwszym wyborem. Nie dostawałem szans, ale trzeba było walczyć, być gotowym, że pojawi się szansa. No bo co w sumie pozostało? Obrazić się i szukać klubu? Zawsze uważałem, że moim zdaniem jest dać z siebie wszystko na treningach, by przynajmniej dać trenerowi do myślenia. Tak też robiłem i w paru meczach jednak wystąpiłem.

Dublecik na stulecie dobrze wjechał?
- Oj znakomicie. Gra się dla medali i pucharów, ale podwójna korona na stulecie klubu, to coś wyjątkowego. Każdy piłkarz marzy o czymś takim. Superanckie przeżycie!

fot. Mishka / Legionisci.com
fot. Mishka / Legionisci.com

Tuż po tym sukcesie Czerczesow odszedł. Byliście zaskoczeni?
- Wiesz, że nawet nie bardzo? Od paru tygodni słyszało się, że może być różnie. Po korytarzach latały pogłoski.

Besnik Hasi. Z czym się tobie kojarzy? Może poza weselem „Rzeźnika”.
- Dziwny typ. Trener z pewnością z warsztatem. Jego treningi były ciekawe, miał pojęcie o futbolu. Problemem były jego relacje interpersonalne. Jednego dnia na coś nam pozwalał, jak z tym weselem, innego zabraniał. Często zmieniał zdanie w różnych aspektach. Obrażał się, robił fochy. Ciężko było za nim nadążyć. Miotał się.

I taką szamotaninę widać było w waszej grze. Ale mimo tego awansowaliście do Ligi Mistrzów!
- Zagrałem we wszystkich spotkaniach eliminacyjnych, choć nie w każdym w pełnym wymiarze. Wielka radość, ogromna satysfakcja, a jeszcze większa dla tych, którzy pamiętali 2014 r.

Tobie jednak nie było dane zagrać w tych rozgrywkach. Masz żal?
- Do kogo?

Może do losu?
- (śmiech) No mów do kogo!

Trener decyduje, no nie?
- No taaak… Występy w Lidze Mistrzów były moim marzeniem od dzieciaka. Cała otoczka, hymn… Chciałem bardzo zagrać. Trener Magiera nie dał mi jednak tej szansy. Byłem jedynym zawodnikiem z tamtego składu, który nie dostał nawet minuty. Rozmawiałem z nim na ten temat. Powiedział, że nie wiedział, że tylko ja nie zagrałem. No i co ja mam zrobić? Było, minęło, czasu nie cofniemy, a ja już w Lidze Mistrzów nie zagram.

Piruriru. Trochę ci to ciąży chyba.
- No dobra. Niesmak pozostał. Wszyscy zagrali, a ja nie, gdzie przecież nie byłem chłopkiem, który skądś tam przyszedł i przesiadywał ciągle na ławce.

Za to zostałeś bohaterem w drugim meczu przeciwko Ajaxowi. Sam dałeś radę pięciu kontratakującym rywalom!
- (śmiech) Widzisz, no widzisz kurczę?!

Jak się robi takie rzeczy?!
- Dobrze ich pospychałem na boki, nie?

Kluczowe było złe przyjęcie, po którym atakujący po twojej prawej stronie wyrzucił się nieco do boku.
- Wiadomo, że powinni to strzelić, ale ja też byłem świadomy, co robię. Widziałem, że jestem sam, a koledzy są daleko z przodu. Pozostało mi próbować opóźniać akcję, by ktoś może jednak się cofnął i tak się ustawić, by wymusić zagranie właśnie na moją prawą, by móc ewentualnie zablokować uderzenie albo przynajmniej zasłonić kąt, ale gość znalazł się na tyle poza światłem bramki, że dobrze ustawiony Arek Malarz nie miał problemu z tym strzałem. Koniec końców razem z „Malowanym” daliśmy sobie radę.



fot. EkstraTrolls

I znów mieliśmy mecz na styku.
- Chwilę po tej sytuacji Ajaxu mogliśmy wyrównać. Kurczę no… Odeszli „Niko”, „Prijo”, a „Rado” nie mógł zagrać w rewanżu za kartki. Ciężko zastąpić takich piłkarzami nowymi, którzy jeszcze nie rozumieją się z resztą zespołu…

Albo mają za małe buty, jak Chukwu!
- Ale tylko trochę! Najważniejsze jest jednak wzajemne wyczucie z chłopakami. Kiedy grasz dłuższy czas razem, to wiesz, jak kolega gra, jak lubi podać, gdzie zagrać, w czym jest dobry. Zawsze potrzeba trochę czasu, by się po prostu zgrać. Często ten aspekt się bagatelizuje, a to jest bardzo ważne. Ludziom się wydaje, że znają się na piłce, bo rozczytali ustawienie taktyczne zespołu, a zwykle nie mają pojęcia jak on gra, gdzie piłki będą rzucane, co było trenowane, w jaki sposób zaplanowana jest finalizacja ataków.

W jaki sposób wpłynął na was tzw. konflikt właścicielski w Legii?
- Sporo się o tym pisało w prasie, dużo mówiło w klubie. My też rozmawialiśmy. Pojawiła się jakaś niepewność o to, co będzie dalej. Nie powiem, by całe to zamieszanie nam pomagało w grze. No ale ja i tak nie grałem, bo ponownie wrócił „Jędza” (śmiech).

Ale kolejny tytuł przyjąłeś. Wywalczony w wyjątkowych okolicznościach – nie dość, że odrobiliście 12 punktów straty do lidera, to jeszcze finisz był zaskakująco nerwowy.
- No wiesz, nie życzę nikomu tego, co przeżywaliśmy po zakończeniu meczu z Lechią. W Białymstoku spotkanie zostało przedłużone chyba o osiem minut. My wtedy tylko zremisowaliśmy, Jagiellonia przegrywała z Lechem 0-2, ale w końcówce wyrównała. Gdyby wygrali, to mistrzem byliby oni. Sami jesteśmy sobie winni, bo mieliśmy wszystko w swoich rękach, powinniśmy wygrać i nie byłoby problemu. A tak… No mówię ci, masakra…

fot. Mishka / Legionisci.com
fot. Mishka / Legionisci.com

Potem zaliczyliście pierwsze od lat nieudane eliminacje do europejskich pucharów. Z Ligi Mistrzów pogonił was FK Astana, a z Ligi Europy Sheriff Tiraspol. Jacek Magiera mówił mi kiedyś, że niepowodzenie w kwalifikacjach to przede wszystkim efekt przemęczenia mentalnego. Mówiąc w skrócie: głowy nie odpoczęły po wyczerpującym poprzednim sezonie.
- Przypomnij mi z kim graliśmy pierwsze mecze?

IFK Marienhamn.
- I ile było?

9-0 w dwumeczu.
- No to chyba nie byliśmy wtedy przemęczeni. W każdym razie nie zwalałbym na to. Wszyscy mieliśmy świadomość o co gramy, jak się do tego przygotować mentalnie. W mojej ocenie o niepowodzeniu zdecydował pierwszy mecz w Kazachstanie. Zabrakło nam tam trochę doświadczenia. Przegrywaliśmy 0-2, graliśmy nie najlepiej, goniliśmy wynik, co kosztowało dużo sił i w końcu udało nami się zdobyć bramkę kontaktową. Wynik 1-2 dawał duże nadzieje przed rewanżem, bo wystarczyło wygrać 1-0, co zresztą daliśmy radę zrobić. Tymczasem z ławki ciągle słyszeliśmy: dalej, do przodu! Trenerzy chcieli byśmy wyrównali. Odkryliśmy się i straciliśmy trzeciego gola po kontrze. Uważam, że to było niepotrzebne. Trzeba było przypilnować tego 1-2 i szukać swojej szansy w Warszawie. Po niepowodzeniu w rewanżu z drużyny zeszło powietrze. No i skończyło się, jak się skończyło.

W efekcie odszedł Magiera, przyszedł Romeo Jozak. Czemu mówiliście na niego „Aktor”?
- Romeo Jozak… Wiesz, czasami jest tak, że widzisz kogoś w telewizji, a potem widzisz go na żywo i orientujesz się, że to dwie zupełnie inne osoby. W szatni to się wyczuwa. Dwa, trzy tygodnie wystarczą piłkarzom, by wiedzieć, czy to jest trener, czy bajkopisarz. Jozak nie był trenerem. Ładnie się wypowiadał w telewizji, ale kiedy przychodziło wyjaśnić pewne aspekty gry, do rozmów indywidualnych, to zaczynały się problemy. Nic dobrego nie mogło z tego wyniknąć.

Ale na Florydę cię zabrał.
- I od razu dostałem wizę na 10 lat! (śmiech). To był mój pierwszy wyjazd do USA. Bardzo miło go wspominam. Reszta? Sam wiesz jak było.

Było tak, że Jozaka szybko się pozbyto i rozklekotaną drużynę zostawiono jego asystentowi Klafuriciowi, który doprowadził was do podwójnej korony. Choć z tego, co wiem, to bardziej sami się doprowadziliście.
- Zebraliśmy się w szatni, porozmawialiśmy ze sobą i ustaliliśmy, że dopóki jest szansa, to bez względu na okoliczności musimy pociągnąć ten wózek wspólnie, spiąć się na maksa na końcówkę sezonu i wyciągnąć z boiska ile się da.

No dobra, ale jak to wyglądało w praktyce?
- Wzajemnie się nakręcaliśmy, jeden na drugiego naciskał, by wycisnąć maksimum. Koniec końców wszyscy byli zadowoleni, bo sięgnęliśmy po dublet. A najfajniej było, jak wygraliśmy ostatni mecz w Poznaniu, a lokalni kibice przerwali mecz.

Zadowoleni wszyscy poza tobą. Odszedłeś w klubu w nie do końca przyjemnych okolicznościach.
- Kończył mi się kontrakt i Legia miała prawo go nie przedłużać. Obiecano mi jednak, że po mistrzostwie siądziemy i pogadamy o mojej przyszłości, może coś tam podpiszemy. Do rozmów jednak nie doszło i po prostu zostałem powiadomiony, że nie ma już dla mnie miejsca w Warszawie. Aj, no cóż mogę powiedzieć? Tacy ludzie funkcjonują w życiu i w piłce, po prostu trzeba sobie radzić i szukać swojej drogi.

A nie było trochę tak, że dostałeś za swoje?
- Wiesz co? W każdym klubie jest tak, że zawodnicy, którzy się więcej odzywają, bardziej im zależy, wymagają więcej w szatni i na boisku, to potem najmocniej obrywają po dupie. Nigdy nie przechodziłem obojętnie obok porażek, klubowych problemów, zawsze starałem się mobilizować kolegów. Nie każdemu to jednak pasowało, a każdy ma swoje ambicje. Jedni większe, inni mniejsze. Ci drudzy odzywają się mało, by potem nie było na nich. Ja taki nie byłem. A przy tym nie lubiłem, gdy ktoś kogoś nie szanował.

fot. Woytek / Legionisci.com
fot. Woytek / Legionisci.com

Trzeba przyznać, że masz wyczucie momentu. Trafiłeś do Legii w złotym okresie, w Warszawie zdobyłeś wszystkie swoje piłkarskie trofea – cztery razy mistrzostwo, trzy puchary. To daje ci czołowe miejsce wśród najbardziej utytułowanych legionistów w historii. Do tego trzy razy Liga Europy, raz Liga Mistrzów. A wszystko raptem w pięć lat.
- Niesamowicie miłe uczucie. Nie myślałem, że tyle się tego nazbiera, choć prawdę mówiąc, gdy pojawiłem się przy Łazienkowskiej, zobaczyłem jak mocnych piłkarzy mamy, to wiedziałem, że będzie dobrze. I że napiszemy ciekawą historię. I napisaliśmy. To powód do dumy.

Ta historia zatoczyła koło. Znów grasz w Mamrach Giżycko.
- „Diabeł” wrócił do „Giża”, tak jest!

A właśnie, bo zapomniałem: czemu „Diabeł”?
- Od dziecka tak na mnie wołają w Giżycku. A bo ja wiem czemu? Ale chyba nieprzypadkowo (śmiech).

Rozmawiał: Jakub Majewski

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.