REKLAMA

W Polsce każdy myśli o sobie

Jacek Magiera, źródło: Rzeczpospolita - Wiadomość archiwalna

"Widzę, jak młodzi, oderwani od rodzin, czasami ledwo się utrzymują na głębokiej wodzie. Nie ma im kto pomóc. Menedżer piłkarza uaktywnia się tylko wtedy, kiedy trzeba go sprzedać lub kupić. Dlatego nie mam menedżera" - mówi Jacek Magiera.



Jak pana pożegnała Legia po dziewięciu latach wiernej służby, dostał pan jakiś zegarek na pamiątkę?

- Legia to wielki klub i zawsze będę ją miał w sercu, nawet bez pamiątek. Pamiętam, co przeżywałem na Łazienkowskiej. Kiedy przyszedł trener Dariusz Wdowczyk, na pierwszym spotkaniu z zawodnikami powiedział, że każdy ma białą kartkę i od nas zależy, jak kto będzie ją zapisywał. Ja mam tę kartkę do dziś, bo trudno zapisywać, nie dostając szansy gry. To nie jest przyjemna sytuacja, kiedy ludzie w klubie pytają, czy to prawda, że odchodzę. Myślałem, że po dziewięciu latach pracy ktoś weźmie mnie na bok i powie po męsku: - Jacek, dziękujemy ci, ale mamy nowe koncepcje budowy drużyny.



Ostatecznie to panu powiedziano.

- Oczekiwałem szybszej rozmowy. Ja bym to zrozumiał, mimo że w poprzednim sezonie przedłużyłem umowę, która formalnie jest ważna jeszcze przez półtora roku. Miałem nadzieję, że wypełnię ten kontrakt.



I co teraz?

- Otrzymałem sporo propozycji. Dzwonił nawet pan Zbigniew Boniek, zapraszając do Widzewa. Duża satysfakcja, ale wybrałem ofertę norweskiego klubu pierwszoligowego Ham Kam z Hamar, miejscowości między Oslo a Lillehammer. Sprawa nie jest przesądzona, ale byłem już tam i doznałem szoku. Po kontuzji nie mogłem jeszcze trenować, ale zostałem przedstawiony w szatni. Trener Frode Grodas, były bramkarz Chelsea, rozmawiał ze mną, jakbym był już jego zawodnikiem, zaproszono mnie kilka razy na obiad i kolację. A kiedy po treningu usiadłem przed wyjściem z szatni, co chwila podchodził do mnie któryś z piłkarzy, pytając, czy potrzebuję pomocy, czy trzeba mnie gdzieś zawieźć lub coś pokazać. Z czymś takim w naszych klubach raczej trudno się spotkać. Tu każdy myśli o sobie.



Dlaczego tak się dzieje?

- To zależy od poziomu szefów, trenerów, piłkarzy też. Gramy razem, ale słabo się znamy. W Legii nie istniało życie towarzyskie. Na koniec sezonu spotykaliśmy się wspólnie, z żonami czy dziewczynami, i to wszystko. A przecież w interesie klubu leży, żeby zawodnik nie miał kłopotów, bo wtedy będzie lepiej grał. Kiedy miałem swoje problemy osobiste, zwrócili na nie uwagę tylko moi najbliżsi koledzy - Bartek Karwan i Wojtek Szala. Widzieli, że jestem osowiały, nic do mnie nie dociera. A może inaczej - zauważyło więcej osób, ale nikogo innego to nie obchodziło.



Pan stara się pomagać nowym zawodnikom, wprowadzać ich w życie, a Warszawa bywa niebezpieczna dla młodych legionistów z prowincji...

- Taką mam wewnętrzną potrzebę. Widzę, jak ci młodzi, oderwani od rodzin, czasami ledwo się utrzymują na głębokiej wodzie. Nie ma im kto pomóc. Menedżer piłkarza uaktywnia się tylko wtedy, kiedy trzeba go sprzedać lub kupić. Dlatego nie mam menedżera. Do Norwegii też pojechałem sam. Wiem, że anegdotami stały się już moje klasówki i testy dla młodych chłopaków w Legii. Ale dzięki temu, że usiadłem z Maćkiem Korzymem nad książkami, wbijałem mu do głowy, że musi się uczyć, to zdał w szkole historię. Kiedy dzwoni do mnie z życzeniami, to jest mi przyjemnie, bo nasze starania nie poszły na marne.



To jest chyba poważniejszy problem - wychowania.

- Wychowania i skali wartości. Kiedyś w Legii przeprowadzono wśród piłkarzy ankietę. Jedno z pytań brzmiało: w co inwestujesz. Odpowiedzi były na ogół takie same - w mieszkania, samochody, komputery, giełdę. Ja napisałem, że inwestuję w książki, studia i wiedzę. Niektórzy się dziwili - jak można inwestować w coś, czego nie widać. Mówienie, że kiedyś przestanie się grać i coś trzeba będzie ze sobą zrobić, raczej nie przemawia do wyobraźni. To jest dla młodych tak odległa przyszłość, że nie chcą o niej myśleć. Chłopcy, którzy przychodzą do Legii, dostają wszystko na tacy, od butów po czapeczki adidasa. Jak im się zrobi dziurka w bucie, to buty wyrzucają, zamiast oddać do naprawy. Pomagam trochę w moim pierwszym klubie, który zawsze będzie dla mnie najważniejszy i najbliższy - Rakowie Częstochowa. Tam taki sprzęt, który w Legii się wyrzuca, chłopcy wzięliby z pocałowaniem ręki. Czasami ja im coś kupuję, płacę za obiady czy książki do nauki. To jest inny świat. Warszawa ludzi zmienia. Lubiłem zejść w podziemia stadionu Legii, porozmawiać z panią Jadzią, która pierze nasz sprzęt. Było mi głupio, kiedy patrzyłem, jak ona odwraca brudne getry na prawą stronę i usuwa z nich błoto. Przecież każdy z nas powinien to zrobić w szatni, po meczu.



Czy alkohol w polskim futbolu jest problemem?

- Z piciem wśród piłkarzy jest tak samo, jak w innych środowiskach. To nie jest choroba zawodowa. Karierę piłkarza porównuję do jazdy samochodem. Otwiera się przede mną piękna droga, mam wyznaczony cel, jakim jest pierwsza liga czy reprezentacja i mam do niego bezpiecznie dojechać. Na pierwszym skrzyżowaniu widzę trzy drogowskazy - prosto do celu, w prawo na dyskotekę, w lewo na piwo. Jeśli skręcę, to albo w ogóle nie dojadę, albo się spóźnię. Kariera sportowca zależy od jego świadomości. Zaczynałem w Częstochowie z chłopakami, którzy mieli dziesięć razy więcej talentu ode mnie. Jednego z nich nazywaliśmy "Gadocha", a drugiego "Kaka", a to już o czymś świadczy. Kilka lat temu jadę rowerem, zatrzymuje mnie jakiś zarośnięty menel i mówi: - Jacek, pożycz pięć złotych. Pytam: - Czy my się znamy? - No jak to, kolegi nie poznajesz? Było mi głupio, ale nie poznałem. To był "Gadocha". Pytam go, co u "Kaki". Słyszę, że "Kaka" się powiesił.



Ilu zna pan piłkarzy, którzy w ten sposób przegrali swoje kariery?

- Ich się nie zna. To są gwiazdorzy małych miasteczek, którzy mieli talent, ale i słabą wolę. O tych, którzy grają w lidze i luźno traktują swoje obowiązki, wolę nie mówić. Ale w Legii jest jeden taki, bardzo zdolny chłopak. W Warszawie jeszcze się pilnuje, jednak na zgrupowaniach poza domem hamulce mu puszczają i koledzy muszą go przynosić do pokoju.



Większość najlepszych polskich piłkarzy nie miała sukcesów w nauce, nie czytała podstawowych dzieł literatury...

- Podejrzewam, że Ronaldinho też nie jest intelektualistą. Ale oprócz talentu ma świadomość, że nie może go zmarnować, bo od tego zależy jego życie. I pracuje nad nim sztab ludzi, mówiących nie tylko jak ma trenować, ale i w co, na jaką okazję się ubrać. W Polsce piłkarz jest zdany na siebie i im więcej będzie wiedział, tym ma większą szansę na sukces. Inwestowanie w siebie nie jest więc takie głupie. Może mam w sobie jakieś belferskie odruchy wyniesione ze studiów, ale lubię młodszym kolegom o tym przypominać. Kiedy usłyszałem w telefonie komórkowym jednego z nich nasz hymn narodowy, najpierw się zdziwiłem. Pytam, czy wie co to jest. Wiedział. A wiesz kto to napisał? Nie wiedział. I już teraz zapamięta sobie tego Wybickiego do końca życia.



Którego trenera w Legii wspomina pan najlepiej?

- Dariusz Wdowczyk jest dwunastym. Każdy piłkarz powie, że najlepszym trenerem jest ten, u którego się gra. Ja najlepiej wspominam Stefana Białasa, bo nie tylko był fachowcem, ale z każdym rozmawiał.





Rozmawiał Stefan Szczepłek

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.