REKLAMA

Kibicowskie relacje w prasie

źródło: Dziennik/Życie Warszawy - Wiadomość archiwalna

W dzisiejszym Dzienniku i Życiu Warszawy znaleźliśmy dwie kibicowskie relacje z piątkowego meczu Legii z Jagiellonią Białystok. Jeszcze kilka lat temu, gdy doping i oprawy na Łazienkowskiej były codziennością, w prasie próżno było szukać tylu tekstów kibicowskich.
DZIENNIK - Legia: stadion szeroko zamknięty

Wybrać się na stadion? Może z dzieckiem? Bój się Boga! Strzeż się tego miejsca, omijaj szerokim łukiem. Zostaniesz oskubany, zlekceważony i znieważony. Nie, nie przez kibiców. Przez klub. Piątek wieczór, mecz klasy B, czyli spotkanie Legii z Jagiellonią. Niezły moment, aby wybrać się na Łazienkowską i sprawdzić, o co tak naprawdę chodzi w słynnym już proteście warszawskich kibiców. Dlaczego ci fanatycy, przez lata niosący dopingiem drużynę, od dłuższego czasu milczą, zamiast śpiewać? Czemu jeśli już krzykną, to w celu obrażenia działaczy swojego klubu? Czy to rzeczywiście zwykli chuligani, rzezimieszki, które myślą, że są bezkarne? Hołota? Społeczny margines?

18.50 Przyjeżdżam pod stadion. Godzina z okładem to chyba wystarczająco dużo czasu, żeby dostać się na trybuny. Najpierw jednak muszę wyrobić sobie kartę kibica. Jak można przeczytać na stronie internetowej klubu, poza prawem wejścia na stadion, daje ona sporo zniżek. Mój znajomy mówi wprawdzie, że to bujda na resorach, ale mu nie wierzę. Dopiero gdy wczytuję się głębiej w regulamin i dowiaduję, że mam 15 procent zniżki na wycieczki w Triadzie z katalogu "Lato 2005", zaczynam mieć wątpliwości, czy ktoś nie chce mnie nabić w butelkę. Ale co tam - kartę trzeba mieć.
19.10 Od dwudziestu minut stoję w kolejce, poruszyłem się może o metr. Powoli poznaję współtowarzyszy niedoli. Ten przede mną zgubił kartę i musi wyrobić sobie nową. Ten za mną idzie na Łazienkowską po raz pierwszy, bo słyszał, że bywa fajnie. Student.
19.35 Do meczu coraz bliżej. Słyszę, jak spiker pyta: "Kto dziś wygra?", a kibice odpowiadają: "Legia!". A więc może doping dziś będzie. Po chwili wyczytywane są składy. - Na co ten Giza? To paralityk - wścieka się kibic przede mną.
19.50 Mecz za dziesięć minut. Niestety, ciągle - od godziny - stoję w kolejce po kartę kibica.
- Panie, kiedyś to można było wejść bez problemu. Teraz żeście zasieki porobili - kibic przede mną atakuje (słownie) porządkowego.
- A czyja to wina? - pyta ochroniarz, sugerując, że gdyby nie zamieszki w Wilnie...
- Jak to czyja? Kaczyńskich! - odpowiada fan i atmosfera trochę się rozładowuje.
19.55 Po godzinie i pięciu minutach udało się dostać do małej chałupki stojącej koło stadionu. Żeby do niej trafić, trzeba było przejść po prowizorycznym schodku złożonym z jakiegoś gruzu. Nad głową drut kolczasty, po bokach przeżarte rdzą kraty. Kiepska to wizytówka klubu i kiepska zapowiedź tego, co będzie dalej...
Wypełniam formularz, kobieta koło czterdziestki robi mi zdjęcie. Potem drugie, bo przy pierwszym coś źle wcisnęła. Już się nie dziwię, że kolejka tak się ślimaczyła. Jeden aparat i jeden komputer to niezbyt, wiele jak na jeden z największych klubów w Polsce. Przypominam sobie, jak wydawane są akredytacje prasowe na mistrzostwach świata w piłce nożnej. Takich stanowisk - z aparatem i komputerem - jest dziesięć, a może więcej. A dziennikarzy od kibiców przecież mniej...
- No to jak, mogę odebrać tę kartę? - pytam.
- Nie, proszę wyjść i ustawić się w kolejce do okienka.
Uszom nie wierzę. Metr ode mnie przy biurku siedzi dziewczyna, która wydaje gotowe karty. Jest na wyciągnięcie ręki. Mogłaby po prostu dać mi ten cholerny kawałek plastiku i poszedłbym na mecz, który właśnie się zaczyna...
20.05 Stoję w drugiej kolejce już od kilku minut. Ze stadionu dochodzą mnie tylko odgłosy typu "uuuu", po których wnioskuję, że zapewne Chinyama znowu nie może trafić w bramkę. Nad okienkiem dumny napis: "Oficjalny sklep kibica". Gdybym przyszedł z synem, pewnie ustawiłbym się właśnie w tym miejscu, żeby kupić mu koszulkę lub szalik. Wcześniej widziałem różne gadżety rozłożone na łóżkach polowych, ale podróbek kupować nie chcę.
20.15 Dziewczyna, która stała w kolejce przede mną, zostaje odesłana do kasy numer 4. Ludzie wybuchają śmiechem, bo czekała prawie pół godziny. Mężczyzna za mną lekko nerwowy. - Drwią sobie z nas! Mecz już trwa! A tę kartę to mieli mi w sierpniu wysłać pocztą! - mówi. Wreszcie moja kolej. Zaglądam do środka - jak na oficjalny sklep kibica to dość tu ubogo. Mówiąc wprost - jest to pewnie jedyny sklep w Polsce, w którym nie można zupełnie niczego kupić. Jest za to jakaś rozwalona lampa, trzy krzesła. Stół, a na nim porozrzucane banknoty - setki i pięćdziesiątki. Jeszcze minuta i dostanę tę upragnioną kartę kibica, która da mi zniżki na wyjazd w 2005 roku...
- 20 złotych - mówi pracownica klubu.
- A daje mi to prawo wejścia na stadion?
- Nie, to tylko karta. Musi pan jeszcze kupić bilet.
- To poproszę jeden na odkrytą.
- My biletów nie sprzedajemy. Niech pan idzie do kas - słyszę.
20.20 Jestem w kolejce przy "Żylecie", czyli trybunie odkrytej. Oprócz mnie może jeszcze sto osób, do dwóch kas. Niby niewiele, ale wkrótce zweryfikuję tę opinię.
20.30 Poruszyłem się o kilka metrów. Widzę, że sprzedaż biletu jednej osobie zajmuje około minuty. Mam czas, więc sobie liczę - gdyby w tych dwóch otwartych kasach bilety chciało kupić cztery tysiące ludzi, czyli mniej więcej tyle, ile wejść może na trybunę odkrytą, przy tym systemie dystrybucji zajęłoby to 33 godziny. Biorąc to pod uwagę, małą kolejeczkę przed sobą odbieram niemal jako dar losu... I cieszę się, że właśnie trwa nędzny mecz z Jagiellonią, a nie jakieś hitowe spotkanie z Wisłą lub Lechem.
Za sobą słyszę: - I tak jest lepiej niż ostatnio. Dziś baba nie wychodzi na papierosa.
- A normalnie wychodzi? - pyta ktoś poirytowany.
- Normalnie to jak nie zapali raz na dziesięć minut, to biletu nie sprzeda - pada odpowiedź.
- Albo się jej drukarka psuje - dorzuca ktoś inny.
- Albo się jej papier kończy i wtedy to już kaplica, biletów nie ma - dodaje jeszcze inna osoba.
20.35 Coś się chyba działo na boisku, bo słyszałem zamieszanie. I znów ten przeciągły ryk - "uuuuuu". Ktoś w kolejce dzwoni do kolegi. - Tak? Znowu Giza nie trafił?! - krzyczy do słuchawki. Kostnieją mi palce u rąk i nóg. Od godziny i czterdziestu pięciu minut stoję w kolejkach, na zimnie. Termometry wskazują trzy stopnie.
20.40 Jestem przy kasie. Przede mną tylko jedna osoba.
- 30 złotych - informuje sprzedawczyni.
- No to chyba 15, bo pierwsza połowa się właśnie kończy? - pyta kibic.
- Nie, 30.
- A mogę wiedzieć, jak się pani nazywa? - pyta chłopak.
- Nie, nie może pan. Jak panu nie pasuje, niech pan pisze do klubu. I tak pan nic nie zdziała. Bierze pan ten bilet, czy nie?
- Biorę. Ale z tym coś zrobię, bo to złodziejstwo!
Ja swoją wejściówkę odbieram już bez zbędnego gadania. Mówiąc szczerze, głupio w takim momencie się poddać i wracać do domu, ale w ogóle nie chce mi się już oglądać tego meczu. Jestem zły, wkurzony, może nawet agresywny. W oczy rzuca mi się billboard, tuż obok trybuny odkrytej. Na nim napis - "Witamy w Polsce".
20.43 Na dwie minuty przed końcem pierwszej połowy wchodzę na trybunę. Przeszedłem prawdziwą drogę przez mękę. Wokół boiska czasami wyświetlane są reklamy - "Idź do kina". Czuję, jakby ktoś ze mnie kpił. Rzeczywiście - trzeba było iść do kina. Tylko że jeśli tak ITI wpuszczałoby ludzi do swoich multipleksów, to może załapałbym się na premierę "Casablanki".
20.48 Koniec pierwszej połowy. Ależ się naoglądałem!

W przerwie wolę się nigdzie nie ruszać. Z korony stadionu widzę, że do plastikowych bud służących za toalety (niezwykle elegancka nazwa dla tych pojemników na odchody) ciągną takie kolejki, że tym razem przepadłaby mi druga połowa. Zjedzeniem to samo - coś tam sprzedają zza zardzewiałej blachy. Niedosmażona kiełbacha i cola. Nie, dziękuję.
21.03 Powinna się zacząć pierwsza połowa. Spiker mówi, że zostanie opóźniona, ale dokładnie nie słyszę dlaczego, bo głośniki z tej strony stadionu nie działają. Powoli zaczynają mnie boleć nogi - dwie godziny w kolejkach, a teraz znowu stanie. Usiąść nie mogę, bo krzesełek nikt nie mył chyba od kilku lat. Strach je nawet dotknąć palcem.
21.12 Już wiadomo, dlaczego nie gramy. Ktoś tam mówi, że to przez flagę na sektorze Jagiellonii. Cała trybuna ryczy: "Piłka nożna dla kibiców!". Przyłączam się - zapłaciłem sporo pieniędzy, żeby wejść na stadion, a z meczu to jak na razie widziałem dwie minuty.
21.20 Kibice Jagiellonii zdejmują wszystkie flagi, poza tą jedną, kontrowersyjną. Działacze Legii próbują zasłonić ją, zarzucając jakąś plandekę na przenośną bramkę.
- Co za żenada! - mówi ktoś za mną.
- Co oni zrobili z tego stadionu, cyrk! - dodaje ktoś inny - A po chwili kilka tysięcy gardeł ryczy: "Nie pękajcie, przewieszajcie!".
21.28 Rozpoczyna się druga połowa. Kibice Jagiellonii rzeczywiście przewieszają flagę i teraz nic jej nie zasłania. Okazuje się, że skompromitował się obserwator PZPN. Pomyliły mu się kolory i dostrzegł rasistowską treść w nierasistowskim transparencie. Przez jego niedołężność marzłem kolejne pół godziny. Nic dziwnego, że kibice mają już tego po dziurki w nosie.
21.40 Pytam, czego dotyczy protest. Dlaczego nikt nie dopinguje. Tomek, stojący niedaleko pracownik agencji reklamowej, tłumaczy mi: - Działacze chcą zniszczyć ruch kibicowski na Legii. Niech zobaczą, jaki będzie tego efekt. Kiedy im było wygodnie, to chwalili się robionymi przez nas oprawami. Ale teraz okazuje się, że wszystkiemu winni jesteśmy my. Że nie ma sponsora na koszulkach - my. Że niska frekwencja - my. Że piłkarze nie strzelają goli - też my, bo nie dopingujemy. Nie potrafią poradzić sobie z chuligaństwem, wrzucają wszystkich do jednego worka, traktują nas jak śmieci.
Krzysiek, student Uniwersytetu Warszawskiego, dodaje: - Klub jest zakłamany, a kłamstwo ma krótkie nogi. Dali zakazy stadionowe chłopakom za odpalenie rac na meczu z Wisłą. Tylko że ten pokaz pirotechniczny był wcześniej uzgodniony z działaczami! Najpierw wydali zgodę, a teraz karzą. Mało tego, przed sądem jeden z działaczy zeznał, że takiej zgody na race nigdy nie było. Dla takich łgarzy nie mamy szacunku.
- Jak my się nie wstawimy za tymi niewinnymi chłopakami, których wyrzucono ze stadionu, to kto to zrobi? Jesteśmy mocni tylko jako całość - mówi ktoś. - jeszcze inna osoba dorzuca: - A pamiętacie napis na ostatnim meczu reprezentacji. Piękna choreografia i gigantyczny transparent: "Z dedykacją dla tych, którzy spisali NaS na straty". NS to skrót od Nieznanych Sprawców, czyli kibiców, którzy robili oprawy, kartoniady. Ich się pozbyto.
- Działacze nas obrażają w wywiadach. Robią z nas dealerów narkotyków. Widział pan, żeby ktoś tu narkotyki sprzedawał? A potem okazuje się, że przestępcy to pracują w klubie. Mecze ochrania agencja, której właściciel siedzi w więzieniu. Odpowiedzialny za bezpieczeństwo jest były milicjant z czasów PRL.
- I kłamią, kłamią, kłamią! Ostatnio Ostrowski mówił, że Legia wcale nie domagała się kar dla klubów, które wpuściły nas na swój stadion w czasie meczów wyjazdowych, a potem jego pismo - właśnie z takim żądaniem - wydrukowała prasa.
- Ale my chcemy dialogu, chcemy kompromisu. I też chcemy bezpiecznego stadionu.
- Nie ma Legii bez "Żylety". Ale "Żyleta" to ludzie, a nie te krzesełka. Jak zamkną tę trybunę, to przeniesiemy się na inną.
22.10. Legii nie idzie. Pewnie doping by się przydał. - Nie pomożecie? - pytam. Ostatnio Marcin Burkhardt mówił przecież o fanach, że jak się mają tak zachowywać jak obecnie, to niech w ogóle lepiej nie przychodzą. - Zaraz, zaraz. My jesteśmy klientami, my płacimy i wymagamy. Bilet kosztuje 30 złotych. To nas powinno się obsługiwać, a nie na odwrót. Doping to nasza dobra wola, a nie obowiązek. Burkhardt to przykład gwiazdki, której wszystko się poprzewracało w głowie. Niech zacznie grać, to my - jak zechcemy - będziemy mu bili brawo - tłumaczy mi jeden z kibiców.
- Działacze chcieli, żeby było jak w Anglii, to jest. Siedzimy i oglądamy. I to ma być problem? - pyta kto inny.
- To prawdziwy absurd. Klub nas nie chce, obraża, wyrzuca ze stadionu tych, którzy byli odpowiedzialni za doping, ale jednocześnie żąda, abyśmy zrywali gardła - słyszę.
22.15. Kończy się beznadziejny mecz. Gdybym wiedział, że to będzie takie dno, zostałbym w domu. Kopanina na poziomie szkolnego boiska. Atmosfery - brak. Jeszcze tylko wyjść... Najpierw schody, na których trzeba być mocno skupionym. Wielu stopni brakuje, w wielu są głębokie dziury. Co metr to zasadzka. Cud, że nie złamałem nogi. Kto w ogóle dopuścił ten stadion do użytku? Jakby tego było mało, droga na zewnątrz prowadzi tylko przez jedną, szeroką na trzy czy cztery metry bramę. Ścisk w kilkutysięcznym tłumie nieziemski, czuję czyjś łokieć na brzuchu, ktoś depcze mi po nodze. Ale nie mogę mieć pretensji - ja też kogoś zadeptałem. Inaczej się nie da.
23.00. Wreszcie w domu. Podziwiam tych, którzy chodzą na "Żyletę" regularnie... Z ogrzewanej loży honorowej i z salki bankietowej, gdzie w przerwie podają przekąski, łatwo idzie nazywanie ich - przemarzniętych chłopaków - bydłem. A tak naprawdę to ludzie bezgranicznie oddani klubowi. Tylko tacy znieśliby te wszystkie upokorzenia, na jakie natrafia kibic niechciany. I tylko ich Legia ma. Bo gdy ktoś, kto jeszcze nie był na Łazienkowskiej, zapyta mnie, czy warto tam pójść, to najdobitniej, jak tylko potrafię, wybiję mu to z głowy. Zedrą z ciebie 50 złotych, nie dadzą nic w zamian, a w prasie nazwą kryminalistą i durniem.

autor: Krzysztof Stanowski



ŻYCIE WARSZAWY: Cisza, nuda i kawałek ścierki

Na mecze Legii chodziłem regularnie przez kilka lat. Ostatnio miałem przerwę. W piątek wybrałem się na stadion, by obejrzeć mecz z Jagiellonią i przekonać się, co tak naprawdę – wobec konfliktu kibiców z władzami klubu – dzieje się na trybunach.

Swój powrót zaczynam od podstaw. Muszę wyrobić sobie nową kartę kibica. Ruszam na Łazienkowską. I pierwsze zaskoczenie. Wyrabiając sobie kartę za czasów, gdy właścicielem klubu był koncern Daewoo, stałem w długiej kolejce, musiałem dostarczyć zdjęcie, a procedura trwała kilka dni. Na Łazienkowskiej musiałem się pojawiać trzykrotnie. Tym razem wszystko załatwiłem w pięć minut. Postanowiłem sprawdzić, czy równie dobrze działa system sprzedaży biletów w salonikach Kolportera. I znów plus dla klubu – wejściówkę nabyłem w ciągu kilkudziesięciu sekund.

Szybkie zaciskanie zębów

Gdy kiedyś chodziłem na Legię, pod stadionem byłem już co najmniej dwie godziny przed pierwszym gwizdkiem. Inaczej mogłem co najwyżej kibicować spod płotu. Teraz też chciałem zrobić tak samo, ale kolega, który bywa na stadionie częściej niż ja, przekonał mnie, że „to już nie te czasy” i dwie godzinki zapasu spokojnie wystarczą.
I faktycznie. W piątek ok. godz. 18 przy wejściu kompletna pustka. Nieliczni kibice przechadzają się po Łazienkowskiej, a policjanci odprowadzają ich sennym wzrokiem. Podchodzę do bramy i jestem w szoku – pierwszy raz w życiu nie muszę korzystać z łokci, by dopchać się do wejścia. Wkładam bilet do czujnika, kontroler prosi o dowód, a jego kolega sprawdza, czy nie wnoszę czegoś zakazanego.
Po przejściu standardowej procedury kieruję się na trybunę. I kolejne zaskoczenie – miła pani ochroniarz nie wpuszcza mnie przy pierwszych schodach, ale prosi o przejście do kolejnych, gdyż tam jest mój sektor. Czyżby kogoś zaczęły obchodzić numerki wydrukowane na bilecie? Po wejściu na koronę stadionu wszystko wraca do normy. Konia z rzędem temu, kto powie mi, gdzie jest mój sektor, rząd i miejsce. Żadnej mapy ani widu, ani słychu, więc – tak jak kiedyś – siadam na sektorze z literką „I”. Nie czuję się na tyle mocny w dopingu, żeby siadać na „G” – tam, gdzie tradycyjnie siedzą śpiewający.
Z minuty na minutę kibiców przybywa, choć o tłoku nie ma mowy. Ale jest dziwnie cicho – zwykle pół godziny przed meczem „Żyleta” już dopingowała rozgrzewających się piłkarzy. A tu nic.
Gdy do pierwszego gwizdka zostają sekundy, odruchowo biorę szalik do rąk, a w myślach powtarzam legijne piosenki. W końcu podczas poprzedniego meczu kibice z „Żylety” jednak dopingowali piłkarzy. Niestety, sędzia rozpoczyna mecz, a trybuna wciąż milczy!
Jestem rozczarowany. Chciałbym pomóc piłkarzom, pokazać swoje przywiązanie do klubu. Chciałbym poczuć się jak za dawnych lat. Ale, gdy nieśmiało (bardzo nieśmiało!) zaczynam nucić piosenkę pod nosem, widzę tylko złowrogie spojrzenia. Zaciskam zęby już przy „Legia najlepsza jest”. Nie będę wyrywał się przed orkiestrę. Czytam gazety, więc wiem, że protest kibiców oznacza brak dopingu. Przeciw czemu obecnie protestuje SKLW? Nie wiem, pogubiłem się. Ale czuję się jednak oszukany. Przyszedłem, zapłaciłem za bilet, a nie mogę pomóc piłkarzom. Owszem, mógłbym śpiewać sobie sam, ale nikt by tego nie usłyszał. A co ważniejsze, nie będę ryzykować starcia z trzema tysiącami kamiennych twarzy.

Nie tak powinno być

W proteście nie uczestniczą kibice z trybuny krytej. Dopingują, choć bardzo niemrawo. „Żyleta” stara się ich upominać. – Łamistrajki – mówi z pogardą mój sąsiad po odśpiewaniu kolejnego „Cała Legia zawsze razem”. Kibice z tymi samymi szalami przeciw sobie? Ech...
Legia gra słabo i – przede wszystkim – nieskutecznie. „Żyleta” budzi się tylko na chwilę, gdy trzeba wyrazić swój negatywny stosunek wobec PZPN. Poza tym cisza, słychać tylko rozśpiewanych kibiców gości. Gdyby nie to, poczułbym się jak w Anglii – na tamtejszych stadionach wszyscy siedzą, patrzą na mecz i wymieniają zgryźliwe komentarze. Nie tak to kiedyś wyglądało. Nie tak to powinno wyglądać.

Flaga w roli budzika

W przerwie wydaje mi się, że wraz z trzema tysiącami kibiców z „Żylety” umrę z nudów. W sukurs przychodzą nam jednak kibice Jagiellonii i ich – jak twierdzi obserwator PZPN – rasistowska flaga. Kabaretową walkę gości z organizatorami meczu szczegółowo opisze później weekendowa prasa. „Żyleta” się budzi. Staje murem po stronie fanów „Jagi”. „Nie pękajcie, przewieszajcie” – darło się z nieukrywaną radością kilka tysięcy gardeł w kierunku fanów z Białegostoku, gdy prowizoryczna płachta przykryła flagę.
Nieważne, że wcześniej trwała wymiana bluzgów. Liczy się tylko to, że oto w końcu pojawił się wspólny wróg – obserwator PZPN.
To chyba apogeum głupoty w tym spotkaniu – przez kolejne pół godziny nie tylko marzły mi nogi, ale także więdły uszy, bo na płocie przewieszano kawałek ścierki. Żenujące.
I tu właściwie mógłbym swoją relację zakończyć. Im bliżej było końca meczu, tym gorzej – zarówno na boisku, jak i na trybunach. Większe zainteresowanie moich sąsiadów z „Żylety” od rajdów walczącego do ostatniej minuty Miroslava Radovicia budziły sprinty strażaka, który biegał z gaśnicą do sektora kibiców gości, by gasić palące się szaliki. Warto tylko odnotować wygwizdanie Piotra Gizy oraz piłkarzy, którzy nie podziękowali za doping. Ale w sumie za co mieli „Żylecie” dziękować?
Karta kibica kosztowała mnie 20 złotych. Bilet kolejnych 30 zł. W zamian dostałem ponad dwie godziny antyfutbolu i antydopingu. Dałem szansę Legii – piłkarzom i kibicom. Na obu frontach się zawiodłem. Nie jestem wprawdzie fanatykiem, mogę się zaangażować. Ba, z chęcią bym się zaangażował, ale muszę dostać coś w zamian. Tego zimnego, piątkowego wieczoru nie dostałem nic, więc znów przez jakiś czas będę bardziej od stadionu Legii cenił własny fotel. Czy wrócę? Chętnie. Kiedy? Gdy przy Łazienkowskiej stanie normalny stadion, gdy na trybunach będą normalni kibice, gdy zespół będzie lepszy, niż teraz. Mam nadzieję, że zbyt długo nie będę musiał czekać.

autor: KIBIC (ZNÓW W FOTELU) IMIĘ I NAZWISKO DO WIADOMOŚCI REDAKCJI ŻW

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.