REKLAMA

A gdzie etyka?

Karpiko i Lolek - Wiadomość archiwalna

Trudno sobie wyobrazić współczesną gazetę codzienną bez rubryki sportowej. To samo dotyczy wiadomości telewizyjnych czy szanujących się portali internetowych. O ile dawniej sport był tylko dodatkiem do gazety, to obecnie często potrafi być motorem dla zamieszczającego go pisma. Nie zawsze jednak sport był tak popularny w mediach jak dziś. Tak się szczęśliwie składa dla piłki nożnej, że jej polskie początki zbiegają się w czasie z pierwszymi próbami organizowania polskiego dziennikarstwa sportowego. Krótkie notatki w poczytniejszych gazetach pozwalały na szybkie upowszechnienie tej dyscypliny sportu. Początek dała lwowska "Gazeta Sportowa", która zaczęła się ukazywać wraz z początkiem ubiegłego stulecia.
Wcześniej o sporcie pisywał warszawski „Cyklista”, ale wyłącznie o trzech wybranych dyscyplinach – kolarstwie, szermierce i gimnastyce. Za pioniera dziennikarstwa sportowego znawcy tematu uznają Zygmunta Kłośnika-Januszewskiego, który prowadził rubrykę sportowa we lwowskim "Słowie Polskim" już w 1900 roku. Nie był to wcale łatwy kawałek chleba. Gazety sportowe pozyskiwały raptem po kilkuset prenumeratorów, co nie gwarantowało utrzymania. Czas do wybuchu pierwszej wojny światowej to pasmo nieustannych prób zaszczepienia stałych rubryk sportowych w prasie. Dopiero po jej zakończeniu nastąpił właściwy rozwój dziennikarstwa sportowego.

Wygra Dania!

W trakcie ponad stuletniej jego historii mocno ewoluował już sam styl informacji sportowej z kronikarskiego na dużo ciekawszy, potrafiący oddać emocje towarzyszące zawodom sportowym. Ewoluowała też etyka dziennikarska - tym razem niestety na gorsze. Dawniej nie do pomyślenia były artykuły inaczej traktujące o sporcie niż w formie informacyjnej. Dzisiaj – odwrotnie, trudno znaleźć relacje na przykład z piłkarskich zawodów sportowych, gdzie dziennikarz odmówiłby sobie własnego komentarza, sugestii na temat gry, ustawienia zawodników czy dokonanych przez trenera zmian. Oczywiście nic w tym złego jeżeli komentarz jest fachowy, konkretny i na dodatek podparty argumentami. Gorzej dla wspomnianej etyki jest kiedy dziennikarze udają znawców futbolu, w trakcie sezonu potrafią sobie samym kilkakrotnie zaprzeczać, a na dodatek muszą realizować wytyczoną linię pisma i mieścić się w granicach narzuconych im przez redakcje. Chlubną tradycją polskiego dziennikarstwa sportowego pozostało przekwalifikowywanie się sportowców po zakończeniu kariery w dziennikarzy. Niestety, o ile przedwojenni piłkarze potrafili się odnaleźć jako poczytni publicyści tacy jak Tadeusz Synowiec, Stanisław Mielech czy Józef Kałuża, o tyle większość dzisiejszych ekspiłkarzy stać co najwyżej na zasiadanie na stołku tak zwanego eksperta w programach telewizyjnych. Niektórym przychodzi wcielenie się w nową profesję całkiem zgrabnie i naprawdę błyszczą talentem, ale powiedzmy to sobie szczerze - większość "ekspertów" opowiada głupoty, informując bystrzejszych telewidzów, że nie znają zasad dyscyplin, o których mówią. Hołubienie "ekspertów" trwa od lat a jaskrawy przykład dyletanctwa takowych jaki przychodzi do głowy to rok 1994 i Mistrzostwa Świata w USA, podczas których na pytanie dziennikarza prowadzącego studio o faworytów rozgrywek jeden z "ekspertów" wskazał Danię. Oczywiście wolno mu było wybrać kogo chciał tyle tylko, że... Dania nie zakwalifikowała się wtedy do mistrzostw.

Śniadanko podstawą dobrej współpracy

Coraz częściej łamy prasowe stają się areną autopromocji i lansu, gdzie na przykład nadgorliwy dziennikarz może zdobyć przychylność u swojego pracodawcy. Redaktor Tuzimek w ostatnim dniu swojej pracy w "Przeglądzie Sportowym" opublikował duży wywiad z Mariuszem Walterem, w którym pozwolił właścicielowi Legii wylać z siebie całą gorycz na nieuległych kibiców. Oczywiście zapewne tylko zbiegiem okoliczności jest, że kiedy następnego dnia czytelnicy czytali ów wywiad, redaktor Tuzimek właśnie zatrudniał się firmie swojego rozmówcy. Został doceniony za swoją rzetelną pracę. Jeżeli chodzi o zależność dziennikarzy i kibiców, to krąży w światku mediów dowcip, że aby zdobyć ciepłą posadkę w ITI i ją utrzymać na lata, wystarczy raz na jakiś czas siarczyście zadrzeć z kibicami Legii. Ostatnio jeden "ekspert" telewizyjny chyba próbował, ciekawe czy mu się poszczęści? O tym, że warto mieć "swoich" dziennikarzy, takich którzy tu i tam przemycą jakieś zdanie, gdzie indziej coś złagodzą albo napiszą tak żeby wyglądało lepiej, wiedzą również pracownicy klubów. W naszym klubie na przykład dokarmia się wybranych dziennikarzy, serwując im tak zwane "prasowe śniadanka". Od strony klubu w sumie nic w tym złego, że stara się odpowiednio zadbać o wizerunek i od biedy można nawet to nazwać sprytnym chwytem marketingowym. Problem jednak powstaje gdy popatrzymy na to od strony żurnalisty, a szczególnie gdy takie śniadanko ma wpływ na etykę dokarmianego dziennikarza. Inteligentniejszym chyba jednak coś powinno zadzwonić alarmowo w głowie. Jaki jest efekt? Kiedy w klubie zasugerowano, że nie są mile widziane pytania o ocenę ostatnich transferów do klubu niektórzy tak się tym przejęli, że teraz w wywiadach baliby się zapytać o nowe nabytki nawet wtedy, gdyby dyrektor Trzeciak przywiózł z Hiszpanii jedynie kilka słomianych chochołów. Tych, którym nic kompletnie nie dzwoni, można było często zaobserwować podczas przerwy meczowej w namiotach poczęstunku gastronomicznego, kiedy takowe na Legii stały. Z powodzeniem mogliby zagrać w filmie o zadymie kibicowskiej. Ścisk i przepychanka do stołu z darmowym jedzeniem bywa podczas podobnych poczęstunków wcale nie mniejsza niż podczas rzeczonej bitwy i brakuje tylko rękoczynów. Wojna Legii z kibicami o dziwo odsłoniła wszystkie niedoskonałości środowiska dziennikarskiego. Głaskanie dziennikarskiej braci nasiliło się, a oni sami nie protestują, no bo jak tu protestować, kiedy można mieć akredytację i jeszcze darmową wejściówkę dla kolegi, darmowy parking i jeszcze za darmo najeść się do syta.

Gdzie te tradycje "Wyborczej"?

Co prawda i bez zewnętrznego desantu potężną przewagę w medialnej wojence z kibicami ma strona klubowa - jakby nie było ITI to w końcu jeden z najpotężniejszych koncernów medialnych w Polsce. Mimo to wierni sojusznicy, z okrętem flagowym "Agory", "Gazetą Wyborczą" na czele, starają się z uporem godnym lepszej sprawy wspierać imperium Mariusza Waltera w walce z "niewdzięcznymi warchołami". Obecnie trudno znaleźć bardziej gorliwego piewcę "jedynej, słusznej linii władzy" niż redaktor Maciej Weber. Dwa przykłady z ostatnich kilku tygodni. Wywiad z członkiem zarządu, Jarosławem Ostrowskim, który został opublikowany wkrótce po ogłoszeniu wyroku Trybunału do spraw Sportu w sprawie Mirko Poledicy. Pytanie o koszty przegranych sporów z byłymi piłkarzami Legii, za które w dużej mierze odpowiedzialny był odpytywany, wydawało się "oczywistą oczywistością". Niestety, nie dla redaktora Webera. Bardziej zajmujący okazał się temat postępów w walce z "garstką" protestujących kibiców. Idźmy dalej. Wywiad z Bogusławem Błędowskim. Redaktor Weber zadaje pytanie i... podaje na tacy zestaw gotowych odpowiedzi: "Czy ci, którzy intonują okrzyki i sterują protestem, mają w tym określony interes? Czy tylko nie zgadzają się z decyzjami władz klubu? Czy kibicowski sklepik, w którym od dawna sprzedaje się pamiątki oznaczone klubowym godłem, ma z tym coś wspólnego?". Prawdziwy majstersztyk, którego nie powstydziliby się dziennikarze "Żołnierza Wolności" z najlepszych czasów istnienia tego periodyku! Czy nas to dziwi? Nie! W końcu to w tym samym piśmie redaktor Szarzało oburzał się na przedstawiciela Rzecznika Praw Obywatelskich za to, że śmiał stanąć w obronie kibiców, zamiast przymknąć oko na łamanie prawa albo jego naginanie. Co tam, że pochodzenie solidarnościowe "Gazety Wyborczej" kłóci się z takimi zapisami na jej łamach, co tam obiektywizm i rzetelne przedstawianie racji obu stron. Ważne, że linia redakcji jest zachowana. Innym przykładem dziennikarskiego serwilizmu jest Maciej Rowiński. Popularny wśród kibiców "Koniu" niegdyś pisywał w "Życiu Warszawy", gdzie zdarzyło mu się popełnić teksty, w których potrafił obiektywnie odnieść się do szeroko rozumianych spraw kibicowskich. Obecnie Rowiński zaczepił się w redakcji klubowego miesięcznika "Nasza Legia", a tam nie wypada pisać o skonfliktowanych z zarządem kibicach inaczej, jak tylko źle. Jak widać punkt widzenia, zależy od punktu siedzenia...
Sytuacja na trybunach Stadionu WP zainteresowała również media, które poświęcają uwagę tematyce sportowej od wielkiego dzwonu. Dobrym przykładem są artykuły w "Newsweeku" i "Gazecie Polskiej". Co prawda ich autorzy nie uniknęli drobnych błędów, ale co by nie mówić - spór kibiców z zarządem był przedstawiony z perspektywy obu stron. Zatem jak się chce, to można!

Zostawmy protest, dużo wdzięczniejszym tematem jest korupcja w sporcie. Dziennikarze szeroko relacjonują aferę korupcyjną, barwnie opisując kulisy przestępczego procederu. Wszystko pięknie, tylko pusty śmiech człowieka ogarnia, jak czyta opowiastki o zasługach środowiska dziennikarskiego w rozbiciu mafii kupczącej wynikami meczów. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że na tzw. "liście Fryzjera" znajdowały się nie tylko nazwiska sędziów, piłkarzy i działaczy, ale także prominentnych dziennikarzy, którzy nie kryli, że utrzymują zażyłe stosunki z Ryszardem F. Dzisiaj wszystkich kumpli "Fryzjera" ogarnęła zbiorowa amnezja, a fałszywie pojęta solidarność zawodowa sprawiła, że ten temat został zręcznie zamieciony pod dywan. Zresztą nie oszukujmy się - istotą pracy dziennikarza jest "być dobrze poinformowanym". Lista tych, którzy wiedzieli i z tej wiedzy nie zrobili żadnego użytku, jest znacznie dłuższa, niż może nam się wydawać. Patologia bynajmniej nie kończy się na sprawie najsłynniejszego kibica Amiki. Trudno nie zauważyć nachalnej promocji wybranych piłkarzy, czy to w telewizji, czy to na łamach gazet. Tylko skończeni naiwniacy mogą sądzić, że stoi za tym "dobro polskiego sportu", a nie konkretny interes. Umiejętnie zawoalowana kryptoreklama to lepsza promocja niż ta oficjalna, opłacona wielkimi pieniędzmi i przygotowana przez specjalistyczne firmy. Nie ma nic złego w prywatnych kontaktach, dopóki te nie rzutują na obiektywizm piszącego. Tymczasem w wielu przypadkach ta zasada została dawno złamana. Po liście sędziów skorumpowanych przez "Fryzjera" powinniśmy domagać się listy dziennikarzy zamieszanych w ten proceder. Miałaby szansę wcale nie być krótsza.

Równać do Janisza

Mimo wszystko grubym nietaktem byłoby stwierdzenie, że całe środowisko dziennikarskie to jedno, wielkie, przepastne bagno. To nieprawda - wciąż jeszcze są dziennikarze reprezentujący dawną szkołę, jak Andrzej Janisz z Polskiego Radia, czy Stefan Szczepłek z "Rzeczpospolitej". Te nazwiska to tylko przykłady i nie mamy wątpliwości, że rzetelnych i obiektywnych dziennikarzy nie byłoby trudno znaleźć również w innych redakcjach sportowych. Zapewne wielu kibiców Legii skrzywi się na dźwięk tego drugiego nazwiska. Szczepłek był autorem kilku tekstów mocno niechętnych kibicom Legii, a swego czasu udzielał się na łamach mało rzetelnego periodyku wydawanego przez kibiców Polonii. Co by jednak nie mówić, redaktor popularnej "Rzepy" reprezentuje pewną klasę - można się z nim nie zgadzać, ale nie można mu zarzucać taniej demagogii czy koniunkturalizmu. Niestety, tych cech nie przyswoiła młodsza generacja dziennikarzy sportowych, którzy szybko się uczą od niewiele starszych kolegów lub rówieśników umiejętności ustawiania się zgodnie z kierunkiem wiatru. I nawet przy dużej dozie życzliwości, trudno to traktować jako niedoskonałość warsztatu. Jest to raczej zwyczajne zaprzeczenie zasad, którymi powinien kierować się każdy, kto decyduje się uprawiać ten zawód. Pytanie czy to jest jeszcze dziennikarstwo, czy też już rodzaj prostytucji?


przeczytaj więcej o:
REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.