20 marca 1991 - radość legionistów po pierwszej bramce Kowalczyka z Sampdorią - fot. Rai Uno
REKLAMA

Tune(L) czasu: Wojciech Kowalczyk

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

20 marca 1991 r. drużyna Legii zapisała piękną kartę w historii klubu. W Genui w rewanżowym meczu ćwierćfinału Pucharu Zdobywców Pucharów zremisowała 2-2 z Sampdorią, co dało jej drugi w dziejach awans do półfinału europejskich rozgrywek. Bohaterem został 19-letni chłopak z Bródna, zdobywca obu bramek. Zapraszamy na wyjątkowy "Tunel czasu" z największym idolem Ł3 lat 90. Wojciechem Kowalczykiem.

Mija 30 lat od dnia, w którym przedstawiłeś się całemu światu. Takie rocznice robią na tobie wrażenie?
Wojciech Kowalczyk: Niesamowite, głównie ze względu na upływający czas. Pamiętam jak wczoraj, gdy na Łazienkowskiej kręciliśmy filmiki przy okazji 25. rocznicy meczu w Genui. Zresztą, co tu dużo mówić, samo spotkanie wydaje się, że to było dopiero co. Najlepiej to widać po dzieciach.

No właśnie, ile lat ma już twoja Karolina? 26-27?
- Rocznik 1995. Trudno więc mówić nawet o dziecku. W każdym razie rewanż z Sampdorią, to mój najczęściej wspominany mecz.

A to był przecież sam początek.
- Kiedy Legia jesienią 1990 r. grała we wcześniejszych fazach Pucharu Zdobywców Pucharów ze Swift, czy Aberdeen, to jeszcze z nieodżałowanym Piotrkiem Rockim zdzierałem gardło na „Żylecie”. Można powiedzieć, że teraz są różne akcje z „Podwórka na stadion”, to ja miałem „Ze Żylety na stadion”. Tu IV liga z Polonezem, a zaraz gole we Włoszech. Przeskok.



Zagrałeś już w pierwszym meczu ćwierćfinałowym. W 9. minucie zmieniłeś kontuzjowanego Andrzeja Łatkę. Co ci powiedział trener Stachurski?
- Legia miała wtedy trudną sytuację kadrową. Romek Kosecki odszedł do Turcji, wypadł Krzysiek Budka, po paru minutach Andrzej naciągnął mięsień. Pamiętam, że nikt nie wywierał na mnie presji. Wiadomo było z kim się mierzymy, zdobywca pucharu Włoch, za parę miesięcy mistrz kraju. Mieliśmy świadomość, że będzie piekielnie ciężko, zwłaszcza doświadczeni koledzy. Łatka zgłosił uraz i usłyszałem tylko „Jedziesz Wojtek!”.

Trener słynął z tego, że nie był zbyt gadatliwy.
- Ale nie brakowało mu odwagi i warsztatu.

Jak zareagowali starsi koledzy, gdy zobaczyli cię na boisku?
- Do tej pory się zastanawiam. Po odejściu Romka zostaliśmy z dwoma napastnikami – Jackiem Cyziem i Łatką. Musieliśmy się przestawić na zupełnie inny styl gry. To nie byli przecież tak przebojowi, szybcy zawodnicy, jak „Kosa”. Podczas zimowych przygotowań chłopaki już trochę mnie poznali, widzieli, że jestem najszybszy w zespole i mogę ewentualnie pomóc. Ewentualnie, bo wciąż nie wiedzieli czego się można po mnie spodziewać, brakowało nam też zgrania. A tymczasem gramy w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów przeciw czołowej drużynie świata, a ten młokos wchodzi. Uu, ohoho.



Mało kto z kibiców pamięta, zwłaszcza z młodszego pokolenia, że ty już w Warszawie mogłeś, a nawet powinieneś strzelić Sampdorii dwie bramki.
- W ogóle miałem taki początek w Legii, że dochodziłem do sytuacji, ale ich nie wykorzystywałem. W debiucie przeciwko GKS Katowice spartoliłem świetną okazję przy stanie 0-1, a potem przegraliśmy 0-2. Z Wisłą Kraków miałem dwie „setki” i też zmarnowałem. No nie szło. Nie przejmowałem się tym zbytnio, zwłaszcza że wtedy z niewielu meczów były transmisje i mało kto widział te moje wyczyny. Ale dochodziłem do sytuacji i wierzyłem, że zaraz coś strzelę. Wypaliło w idealnym momencie – 20 marca już niczego nie zmarnowałem.

Koledzy chyba też zauważyli, że masz tę łatwość odnajdywania się w polu karnym i przed rewanżem darzyli cię już większym zaufaniem.
- Nie bardzo mieli wyjście (śmiech). Po kontuzji Łatki, w systemie gry z dwoma napastnikami, to zostaliśmy tylko ja i Cyzio… A raczej Cyzio i ja. Tak poważnie, to najważniejsze w tym wszystkim było zaufanie trenera. Władysław Stachurski dobrze wiedział, że potrafię zdobywać dużo bramek. Mnie się zawsze wydawało, że strzelenie gola to nie jest jakiś problem, bez względu na to przeciwko komu się gra. Do tego szkoleniowiec wiedział, że lubię się pościgać, a plan mecz w Genui był dość klarowny – gra z kontry. A ja do tego nadawałem się znakomicie. No i myślę, że koledzy też tak sobie myśleli – jak ucieknie choć z raz, to może coś ukąsi.

Sampdoria to był wtedy prawdziwy dream team. Roiło się w niej od reprezentantów Włoch, drużyny, która rok wcześniej brązowy medal mistrzostw świata – Pagliuca, Vierchowood, Lombardo, Vialli, Mancini, był też reprezentant Jugosławii Katanec, byli byli reprezentanci Italii i Brazylii. Co więcej, ten zespół rok później zagrał w finale Pucharu Mistrzów z Barceloną.
- Genua nigdy wcześniej nie miała tak silnego zespołu, a przypuszczam, że nigdy też już mieć nie będzie. Jak mówiłem, wiedzieliśmy z kim gramy, to była prawdziwa potęga, w dodatku na fali wznoszącej. Wiedzieliśmy na co ich stać. Część z tych piłkarzy znaliśmy z transmisji telewizyjnych mistrzostw świata. Asystent trenera Ryszard Kosiński zorganizował z Włoch kasety wideo z ich występami. Gdy my się przygotowywaliśmy do sezonu, to on pojechał obserwować występy Sampdorii. Gdy wrócił, opisywał nam poszczególnych piłkarzy…

Ten dobry, ten dobry, ten bardzo dobry…
- Co ciekawe, odprawy wyglądały wtedy tak, że charakteryzując piłkarza rywala szkoleniowcy na tablicy wypisywali imię, nazwisko, wzrost i wagę. Takie konstrukcje odprawy (śmiech). Takie to czasy były. Warto też wspomnieć, że Puchar Zdobywców Pucharów był bardzo silnie obsadzony. W półfinale zagrały FC Barcelona, Juventus, Manchester United, a miała też i Sampdoria.

Nie było leszczy.
- Leszczami pewnie byliśmy my z perspektywy Włochów.

W pierwszym meczu genueńczycy mogli was zlekceważyć. I zapłacili za to porażką.
- Wygraliśmy 1-0 po golu Darka Czykiera. Naszą siłą było, że graliśmy tuż po okresie przygotowawczym. Byliśmy bardzo napakowani, mieliśmy dużo siły i mogliśmy biegać w opór. Nie oszukujmy się jednak, w Warszawie bardzo sprzyjało nam boisko, które było grząskie, nasiąknięte i w stanie dla Włochów wstrząsającym. Odbierało im chęć do gry, energię i utrudniało szybkie wymiany podań. Murawa była na tyle kiepska, że przed meczem trenowaliśmy między Czerniakowską a kanałkiem na strażackim boisku z małymi bramkami, ale przynajmniej trawiastym. No i wygrywasz taki mecz 1-0 i pozostaje kwestia tego, co zrobisz w rewanżu.

Do ćwierćfinału przygotowywaliście się pod Barceloną. Rozegraliście nawet sparing z Espanyolem.
- Były bardzo fajne warunki, choć najpierw swoje musieliśmy wybiegać w Lasku Bielańskim, w błocie i śniegu. Natomiast ten mecz z Espanyolem trochę nas przeraził. Przegraliśmy 0-3 albo 1-4. No to gdzie Espanyol, a gdzie Sampdoria?! Z czym do ludzi?!

Nie wiem z czym, ale wiem czym. JAKiem-40!
- Legendarny samolot. Klub wojskowy, to i transport wojskowy. Lataliśmy więc samolotem JAK-40, by przyoszczędzić. Gdy go pierwszy raz zobaczyłem, to najpierw zacząłem się zastanawiać jak my się tam pomieścimy i jak wejdzie sprzęt. Humor popsuł mi się, jak wszedłem do środka. Ludzie kochani! Nie byłem przecież najwyższy w drużynie, a i tak było mi tam strasznie ciasno. Siedzieliśmy jeden na drugim, kolana pod brodami. „Maluchem” do Genui! (śmiech).

Bogusław Łobacz, ówczesny kierownik, wspominał, że Legia w Warszawie gościła Sampdorię w najlepszy z możliwych sposobów. Was zaś zakwaterowano w jakieś norze w Rapallo pod Genuą. Traktowałeś to jako policzek?
- W ogóle tak tego nie odebrałem. Hotelik rzeczywiście nie był luksusowy, ale schludny, czysty, w spokojnej mieścince. Jedynym minusem to była odległość, bo zarówno z lotniska, jak i na stadion jechało się dość długo. Mnie to wtedy jednak nie przeszkadzało. Nie wiem też, czy komuś ze starszych chłopaków, bo może ktoś potrzebował miasta? Ale my i tak sobie radziliśmy. Zaraz po zakwaterowaniu poszliśmy po prostu na piwo i szybko znaleźliśmy sobie przyjemne miejsce, bo przecież czego jak czego, ale knajpek we Włoszech nie brakuje.

fot. archiwum prywatne Bogusława Łobacza
Piłkarze Legii po meczu z Sampdorią - fot. archiwum prywatne Bogusława Łobacza

Pewnie nie budziliście szczególnego zainteresowania. Nie wyglądaliście na drużynę piłkarską.
- Nie mieliśmy klubowych dresów, o garniturach nie wspominając. Ubrani byliśmy tak, jak wyszliśmy z domów, dość pstrokato. Nikt nie zwrócił uwagi, bo co miał zwrócić, jak nie było w co nas przebrać? Były spore problemy organizacyjne, w tym również ze sprzętem. Ten załatwił dopiero Andrzej Grajewski, który zaczął się kręcić przy Legii tuż przed tym ćwierćfinałem wietrząc zarobek.

Grajewski zorganizował sprzęt Lotto – stroje meczowe, piłki, buty, a także reklamodawcę, słynny „Mueller Milch”, który to napis znalazł się na koszulkach. I został zaklejony przed pierwszym meczem. Wyglądało to dość obskurnie.
- Nikt w klubie nie miał świadomości, że takiego sponsora trzeba zgłosić wcześniej do UEFA. Bez ich zgody nie mogliśmy zagrać w tych trykotach, a innych nie mieliśmy. Trzeba więc było zalepić plastrami.

Mówiłeś, że po pierwszym meczu kwestią pozostawało, co zrobicie w rewanżu. Czy to 1-0 z Warszawy dodało wam pewności, uwierzyliście że możecie ich przejść? Pytam, bo media przed meczem, a nawet komentator na jego początku, skazywali was na porażkę.
- Nikt nie zakładał, że awansujemy do półfinału, pisano, że jedziemy na pożarcie. Nic dziwnego, w lidze przegraliśmy u siebie z Górnikiem Zabrze, tylko zremisowaliśmy z Wisłą. W tabeli 7-9 miejsce. Staraliśmy się od tego odcinać. Mieliśmy mecz do rozegrania, nie mieliśmy przecież nic do stracenia i dlatego nie baliśmy się. Wiedzieliśmy też, że 1-0 u siebie to bardzo dobry wynik. Wierzyliśmy, że i w Genui jesteśmy w stanie strzelić gola, a wtedy oni musieliby zdobyć aż trzy. Taki był zresztą plan, by spróbować ich jak najszybciej zaskoczyć. Oczywiście mieliśmy świadomość, że plany sobie, a życie sobie, ale nie zamierzaliśmy się jedynie bronić, chcieliśmy kontratakować. Są takie mecze, które nie sposób wytłumaczyć i jeden z nich zagraliśmy w rewanżu z Sampdorią.

Wyszliście w dość eksperymentalnym zestawieniu.
- Zagraliśmy systemem 1-3-1-4-2. W bramce Maciek Szczęsny, jako ostatni stoper zagrał Darek Kubicki, który zwykle grał z prawej strony. Prawym kryjącym był Jacek Bąk, nominalnie środkowy pomocnik, a lewym Arek Gmur. Przed nimi, jako taki forstoper grał Piotrek Czachowski, który dopiero co przyszedł do nas ze Stali Mielec. Na skrzydłach mieliśmy dwóch koni do biegania, czyli Darka Czykiera i Jacka Sobczaka. W środku pola zaś trener Stachurski zrobił coś, na co dziś pewnie nie zdecydowałby się żaden polski trener, zwłaszcza w takim meczu. Postawił na dwóch małych. Krzyśka Iwanickiego i Leszka Pisza. Niesamowicie techniczni piłkarze, który wykonali tytaniczną pracę w tym meczu. Nie bali się kiwnięcia, szli pod faul. W dużej mierze dzięki temu, że potrafili utrzymać się przy piłce, byliśmy w stanie odsunąć grę od naszego pola karnego, dać odetchnąć obrońcom.

Stachurski zdecydował się też wystawić dwóch napastników.
- I to była znakomita decyzja trenera. Zobacz, nie strzeliłbym żadnego gola w Genui, gdybyśmy nie grali z przodu we dwóch.

Patrząc na ten mecz, trzeba powiedzieć jasno – biliście się z tymi Włochami. Nawet na chwilę przed nimi nie pękliście.
- Byliśmy charakterną drużyną, ale chcę podkreślić, że walczyliśmy z nimi bardzo mądrze. Nie dawaliśmy się im sprowokować. Trener Stachurski odpowiednio nas nastawił. Tłumaczył, że wszyscy w tym meczu będą przeciwko nam – piłkarze, kibice i sędzia. Mówił, że Włosi, zwłaszcza, gdy wynik nie będzie układał się po ich myśli, zaczną prowokować. A my nie możemy dać się wyprowadzić z równowagi i mamy robić swoje, nie dać pretekstu arbitrowi do karania nas kartkami. Trener podkreślał: jedziemy grać w piłkę, tylko na tym się skupcie. I rzeczywiście były zaczepki, było plucie, uderzenia, złośliwe faule. Ja przecież nie dokończyłem meczu, bo dostałem korkami w mięsień dwugłowy. Do tego kibice nieustannie bombardowali nas zapalniczkami i monetami. W każdym miejscu boiska coś na nas leciało. Pokazywaliśmy to sędziemu, ale Willand Zieller tylko się uśmiechał. Zaczepki rywali nasiliły się w końcówce I połowy – tu przegrywają 0-1, tu Szczęsny wszystko łapie, a przecież potrzebują trzech goli. Zaczęli więc szukać sposobu. Mam wrażenie, że liczyli na jakąś szybką czerwoną kartkę dla nas, gdzieś tuż po przerwie. Wtedy rzeczywiście mogliby sobie poradzić. Ale do tego nie doszło.



Doszło za to do sensacji i to dość szybko, bo w 19. minucie. Zgodnie z planem zerwałeś się, uciekłeś obrońcom i tym razem się nie pomyliłeś.
- Wznawialiśmy grę od bramki. W tamtych czasach jeszcze dość często zdarzało się, że robił to jeden z obrońców, który potrafił celniej podać górą niż bramkarz. W Genui robił to Darek Kubicki. Zagrał długą piłkę na koło środkowe boiska. Tam do główki z którymś z rywali skoczył Jacek Cyzio i przedłużył futbolówkę do mnie, a już się rozpędzałem. Piłka wpadła w kozioł i nieco zaskoczyła obrońcę, a ja się z nią zabrałem. Pobiegłem na skos, w lewą stronę, nieco się wyrzuciłem ze światła bramki, ale nie miałem wyboru. Strzeliłem lewą nogą, którą miałem słabszą, ale tak się jakoś składało, że te ważne bramki zdobywałem właśnie lewą, bo przecież w finale olimpijskim również. Byłem na pełnej szybkości i wyszedł mi perfekcyjny strzał… Ech…

Aż westchnąłeś. Wzruszony „Kowal” to rzadkość.
- Wiesz, miałem 19 lat, był to idealny moment, by się zameldować światu. I mnie się udało. A przecież już słychać było komentarze, że kto wystawia tego gówniarza z wąsem na takie mecze, kiedy on wszystko psuje. Potem miałem jakieś takie szczęście do goli na wielkich stadionach, bo i na Old Trafford, i na Camp Nou.

W drużynie zapanowała ogromna radość. Wydawało się, że cię uduszą ze szczęścia.
- Dobrze zapamiętałem, co krzyczał wówczas Krzysiek Iwanicki, widać to zresztą na telewizyjnych powtórkach, „W końcu, mamy ich k…”. To było coś fantastycznego. Dla mnie wtedy to był jasny sygnał, że doświadczeni koledzy już wiedzą, że rzeczywiście ich mamy, że w pełni zrealizowaliśmy przedmeczowy plan i nie pozwolimy sobie wbić trzech goli. Zespół ogromnie zyskał na pewności siebie.

Co się działo w przerwie? Tonowanie emocji?
- Z jednej strony tak, bo wiesz, że masz 1-0 i rywal do awansu potrzebuje trzech trafień, a przecież przez ponad 135 minut nie udało mu się to ani razu. Z drugiej strony, mieliśmy też świadomość ile i co nam Maciek w tym meczu wybronił. Widzieliśmy również tę frustrację Włochów. Oni szukali zwarcia w każdej możliwej okazji. Trener w każdym razie powtarzał, że mamy grać to, co do tej pory – odsuwać ich od naszego pola karnego, szukać okazji do kontrataku i nie dać sprowokować. Podkreślał, że im dłużej ten mecz będzie trwał, tym będziemy sobie łatwiej żyć.

Szybko sobie je nawet nie tyle ułatwiliście, co uczyniliście komfortowym.
- W 53. minucie Krzysiek Iwanicki pięknie zagrał z lewej strony boiska na prawą do Leszka Pisza. Ten wymienił piłkę z Czachowskim i ruszył z piłką w stronę bramki Pagluci. Nie był atakowany, a w tym czasie już Jacek Cyzio i ja wbiegaliśmy w pole karne. Leszek posłał górą dośrodkowanie w kierunku Jacka, który nie sięgnął futbolówki i ta spadła mi prosto pod nogi. A że mnie nikt nie pilnował, to stanąłem oko w oko z bramkarzem. Było tyle miejsca, że wystarczyło trafić w bramkę. Trafiłem. Ten gol to zasługa tego, o czym już mówiłem – graliśmy na dwóch napastników. Cyzio ściągnął obrońcę, ale nie sięgnął piłki. Byłem tam jednak jeszcze ja.

Dziś by ci chyba tej bramki nie uznali.
- Nie mam wątpliwości, że w dobie VAR sędzia odgwizdałby rzut wolny dla Sampdorii. Piłka trafiła mnie w rękę. Wprawdzie nie wykonałem żadnego ruchu, miałem ją przy ciele, ale ułatwiło mi to jej opanowanie, spadła mi idealnie pod nogi. To był zresztą czas, że wszyscy pamiętaliśmy wtedy o ręce Boga i Maradonie. Umówmy się więc, że mnie też pomogła siła wyższa, bo to był przypadek – nie planowałem zagrania ręką, nie szukałem go. Chcę jednak przy tym podkreślić, że to przez tę bramkę gospodarze odpadli. Strzelili nam tylko dwa gole, a potrzebowali przecież trzech. W każdym razie po golu na 2-0 byłem pewien, że zagramy w półfinale.

Włosi w tym meczu stworzyli sobie sporo sytuacji, ale raz że świetnie bronił Szczęsny, a dwa że oni po prostu źle kończyli ataki. Mieli wiele strzałów niecelnych albo lekkich, mimo że znajdowali się w dogodnych sytuacjach. Z czego to wynikało?
- Myślę, że z nerwów. Są takie mecze, kiedy widać że nie idzie i co byś nie robił, to piłka nie chce wpaść do siatki. Oni to czuli i nie mogli się skoncentrować. Przeszkadzała im też frustracja, bo to oni przecież byli stroną przeważającą, a gole strzelaliśmy tylko my.

W końcu jednak trafił Mancini.
- Ten gol im niewiele dawał, ale na pewno napędził ich do dalszych ataków. Nas nie wystraszył, oni nadal musieli strzelić jeszcze trzy bramki, a zostało 20 minut do końca. Byliśmy pewni swego.

Nerwowo zrobiło się w samej końcówce, gdy doskonale broniący Szczęsny tym razem nie popisał się przy strzale Viallego. Mancini zaatakował go przy wyciąganiu piłki z siatki, on zaś wyprowadził cios, którym nie trafił Włocha, czego do dziś żałuje, no i w efekcie wyleciał z boiska za niesportowe zachowanie.
- Mancini go kopnął w klatkę piersiową, Maciek miał prawo się zagotować. Pojawił się problem, bo trener Stachurski wykorzystał już wszystkie zmiany i nie mógł wpuścić rezerwowego bramkarza. Na szczęście to była już bodaj 89. minuta meczu.

Tylko Marek Jóźwiak był na tyle szalony, by bez mrugnięcia okiem wejść do bramki.
- Tylko.

(Śmiech)
- Nikt nie był w stanie go powstrzymać. Mam przekonanie, że gdyby ktoś inny chciał wziąć rękawice, to Marek by mu je zabrał. Nie było większego wariata w drużynie, a wiadomo że najbardziej szaleni są bramkarz i lewoskrzydłowy. Nadawał się więc do tego idealnie. Natomiast już tak ze sportowego punktu widzenia, to był najbardziej racjonalny wybór. Raz, że „Beret” niedawno pojawił się na boisku, nie był w takim transie jak inni koledzy, a dwa, że był po prostu wysoki i miał duży zasięg ramion. Co zresztą przydało się w jednej sytuacji, bo odważnym wyjściem wypiąstkował piłkę. I myślisz, że przejmował się kto tam stoi? Szedł jak po swoje.



Bardzo się denerwowałeś, gdy oglądałeś tę końcówkę z ławki?
- Zszedłem z urazem, ale w ogóle nie czułem bólu, tak byłem skupiony na meczu. Denerwowałem się, na co wpływ też miało zachowanie sztabu i innych, bo krzyczeli, skakali, odliczali ile do końca. Ciągle jednak widziałem wynik i zegar. Miałem z tyłu głowy, że nie dadzą rady nam strzelić jeszcze dwóch goli. Mam przy tym wrażenie, że i Włosi nie bardzo wierzyli w powodzenie. Jasne, widzieli, że jest obrońca w bramce więc starali się atakować, ale to bardziej szło na chaos, bez jakiegoś większego planu. Strach to byłby, gdyby im brakowało jednej bramki, a tak… No wiesz, to jeszcze nie były te czasy, gdy doliczano 9 minut do meczu.

Bohaterami okrzyknięto ciebie i Macieja Szczęsnego.
- Maciek bronił super, parę razy uratował nas w arcytrudnych sytuacjach, ja strzeliłem dwa gole. Chcę jednak wyraźnie podkreślić, że bohaterem była cała drużyna. To była paczka znakomitych piłkarzy, w większości już doświadczonych.

Nie ma co przy tym ukrywać, że dla kilku starszych piłkarzy mecze z Sampdorią stanowiły znakomitą okazję, by się wypromować, zostać zauważonym przez zagraniczne kluby i wyjechać, by zarobić porządne pieniądze. Po tamtym sezonie odeszli Kubicki, Iwanicki, Cyzio.
- Oni wiedzieli, że to być może ostatnia szansa. Potrafili więc się odpowiednio skoncentrować, wykorzystać doświadczenie wyniesione z ligowych boisk, przełożyć to na mecze w europejskich pucharach.

Pozostaje do wyjaśnienia jeszcze pewna tajemnica. W książce pisałeś, że po powrocie do Warszawy poszedłeś z kolegami z Bródna grać w piłkę w koszulce Manciniego. Wymieniłeś się z nim? Pytam, bo Andrzej „Bosman” ma twoją koszulkę z tego meczu w swoich zbiorach i traktuje jak największą relikwię.
- Mancini się ze mną nie wymienił. W ogóle gracze Sampdorii nie chcieli się wymieniać. Jego koszulkę załatwił mi Stanisław Terlecki jakimiś swoimi kanałami. Nie była to jednak ta, w której grał w rewanżu. Andrzej rzeczywiście ma moją koszulkę z numerem 9.

fot. archiwum prywatne Andrzeja Bosmana
fot. archiwum prywatne Andrzeja Bosmana

Jak zapamiętałeś koniec meczu?
- Pamiętam wielką radość, ale coś innego utkwiło mi w głowie najbardziej. Chłopaki cieszyły się dość krótko, bo Włosi zaraz podsunęli tunel, by nas bezpiecznie przeprowadzić do szatni. Ja zaś nie bardzo mogłem chodzić. Człapałem więc powolutku przy pustoszejących trybunach i pojawiła się taka myśl: „Chłopie, ale narozrabiałeś”. Tu czujesz ból, e tam k… ból. Tu jakaś wymiana koszulek? E tam. I tak szedłem sam, pełen myśli.

Poczułeś wtedy, że stałeś się ucieleśnieniem naszych marzeń, o swoim chłopaku, z Warszawy, z bloków, który prowadzi Legię do sukcesu?
- „Przegląd Sportowy” napisał na pierwszej stronie „Chłopak z Bródna królem Genui”. Miałem w głowie to, że jeszcze przed chwilą jeździłem na mecze jako kibic. Gra w Legii była tylko marzeniem. Wiedziałem, że zrobiliśmy z drużyną coś wspaniałego, ale nie przywiązywałem do tego szczególnej wagi. Miałem 19 lat, wszystko działo się bardzo intensywnie. W czasie rzeczywistym nie myśli się o tym zbyt wiele. Zdajesz sobie sprawę do czego doszło, ale nie wiesz nawet ile osób to oglądało w kraju. Zresztą zaraz po meczu nie było okazji tego zgłębiać, bo były gratulacje, jakieś skoki na moją głowę (śmiech). Wciąż byłem anonimowym zawodnikiem. Choć jakieś takie pierwsze fragmenty sławy odczułem na odprawie paszportowej w Genui, gdy rozpoznali mnie kontrolerzy i gratulowali bramek.

A w Polsce?
- O, tak. W kraju odczułem, że narozrabiałem. Wszyscy szczęśliwi, zadowoleni, kumple, rodzina. No i ja też. Byłem gówniarzem z perspektywą odebrania z Łazienkowskiej 10 tys. dolarów premii za awans.

Przypomnijmy. Działacze Legii nie wierzyli, że przejdziecie do półfinału i na odczepnego zgodzili się na premie w wysokości, jaką zaproponował zespół. Wypłacili?
- Wypłacili. Choć z bólem, ale wojsko stanęło na głowie, by dotrzymać słowa. To była rekordowa premia. Jak graliśmy w półfinale z Manchesterem United, działacze byli już ostrożniejsi. Za awans do finału mogliśmy otrzymać po 15 tys. dolarów na głowę. A jeszcze w Genui dostaliśmy po 500 dolarów od Grajewskiego.

Grubo fetowaliście awans?
- A ja to nawet nie bardzo wiem. Nie byłem w stanie chodzić, mocno bolał mnie ten mięsień, nogę miałem opuchniętą. Trochę chłopaki poświętowali. Mnie w pamięci najbardziej zapadły wtedy słowa trenera Stachurskiego, który powiedział: Przeszliście dalej, bo graliście w piłkę. Odczuwałem wówczas ogromną satysfakcję, do tej pory ją mam. Nie prześlizgnęliśmy się fartem, ale właśnie graliśmy w piłkę i to lepiej od czołowej drużyny klubowej świata.

fot. RaiUno
fot. Rai Uno
Pokazaliście, że można.
- Pewnie, że byliśmy zespołem gorszym technicznie, który w dodatku nie był w rytmie meczowym, bo dopiero co po przygotowaniach, mieliśmy trochę szczęścia, ale faktem jest, że nie przegraliśmy żadnego z dwóch meczów w ćwierćfinale. Pierwszy wygraliśmy, a w drugim daliśmy sobie odebrać zwycięstwo w sytuacji, gdy awans już i tak był pewny. Futbol na tym polega, że trzeba umieć wykorzystać moment. My potrafiliśmy, bo byliśmy bardzo dobrą drużyną, ze świetnymi piłkarzami.

Wrócę do pierwszego pytania. Widać, że dla ciebie to ważna rocznica.
- Od kilku lat mam takie marzenie, byśmy jeszcze mogli kiedyś spotkać się tamtym zespołem na boisku. Wiadomo, że dobrze wypadlibyśmy co najwyżej za barem, ale bardzo bym chciał jeszcze z nimi zagrać. Wyjść, pobawić się piłką, a potem zorganizować bal emeryta. Oczywiście nie byliśmy wtedy monolitem, charaktery się kłóciły, nie wszystkim było po drodze, ale co to była za paka… Dwóch świetnych bramkarzy, bo i Maciek Szczęsny, i Zbyszek Robakiewicz zawsze byli w polskiej czołówce. Kilku reprezentantów, kapitalny środek pomocy, wybiegane boki. Kapela do grania, do bawienia się, co przełożyło się na wyniki. Ale przede wszystkim stała za tym trenerska ręka śp. Władysława Stachurskiego. Był świetnym szkoleniowcem, a ja bardzo wiele mu zawdzięczam. Nie wiem, jak potoczyłaby się moja kariera, moje życie, gdyby nie ściągnął mnie wówczas z Poloneza. Trener chyba też mnie cenił. Pamiętam, że powierzył mi nawet opaskę kapitańską w meczu reprezentacji Polski, gdy mierzyliśmy się z Białorusią w Mielcu. To on mi otworzył wrota do poważnej piłki. Oczywiście, pamiętam, że wyjechał „Kosa”, że Łatka doznał kontuzji. Jednak to Władysław Stachurski miał tę odwagę, by na mnie postawić i za to jestem mu dozgonnie wdzięczny.

Rewanż z Sampdorią był twoją piłkarską trampoliną.
- Te dwie bramki umożliwiły mi grę w półfinale z Manchesterem United, któremu też strzeliłem gola. Nie wiem, czy bez tych meczów udałoby mi się załapać do kadry na igrzyska olimpijskie, bo przecież miejsca w ataku były tam już właściwie obsadzone. Sądzę, że nie miałbym sukcesów, właściwie nie do powtórzenia w polskiej piłce. Mija 30 lat, a ilu Polaków może pochwalić się półfinałem europejskich rozgrywek i medalem olimpijskim? Polska drużyna klubowa i awans nawet do ćwierćfinału? I to bez żadnego obcokrajowca w składzie. Wyobrażasz sobie to teraz? Nie do zrealizowania, chociażby dlatego, że również przez te wszystkie reformy nie jest łatwo awansować choćby do fazy grupowej. Zapisaliśmy się w historii i bardzo chciałbym, by kibice pamiętali o tamtej drużynie, o moich wspaniałych kolegach. W pełni na to zasłużyli. 30 lat… Ale ten czas ucieka…

Rozmawiał Jakub Majewski

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.