Sierpień 1995 rok. Marek Jóźwiak w szatni w Goeteborgu po awansie do Ligi Mistrzów - fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl
REKLAMA

Tune(L) czasu: Marek Jóźwiak

Qbas, źródło: Legionisci.com - Wiadomość archiwalna

"Wszystko co w życiu osiągnąłem zawdzięczam Legii, ale też wszystko co mogłem oddałem klubowi: tytuły, puchary, zdrowie. W jakiej roli bym tu nie był, to pracowałem z pełnym zaangażowaniem, z serce dla barw klubowych. Zawsze będę dumny, że byłem i nadal jestem częścią tego klubu" - zapraszamy na Tunel czasu z Markiem Jóźwiakiem.

Był pan obrońcą, ale w historii Pucharu Zdobywców Pucharów zapisał się pan jako niepokonany bramkarz.
Marek Jóźwiak: - Czasami są takie momenty w życiu, gdy błyskawicznie trzeba podjąć nieoczywiste decyzje. Graliśmy wówczas w Genui w ćwierćfinale tych rozgrywek. W końcówce Maciek Szczęsny został ukarany czerwoną kartką, a że trener Stachurski wyczerpał już limit zmian, to ktoś musiał stanąć między słupkami.

Wojciech Kowalczyk powiedział, że nikt nie byłby w stanie powstrzymać pana przed wejściem do bramki.
- Zaczynałem na bramce więc w ogóle się nie namyślałem. Widziałem, że Jacek Cyzio też się sposobi, by wziąć od Maćka rękawice, ale go uprzedziłem.



Przydał się pana wzrost, zasięg ramion, interweniował pan, piąstkował. I zachował czyste konto.
- To że nie puściłem bramki, to jednak przede wszystkim zasługa kolegów z zespołu, którzy z ogromnym poświęceniem blokowali uderzenia Włochów. Co ciekawe, do dziś zdarza mi się w razie konieczności występować na bramce w Legia Champions. Śmieję się, że cofnąłem się o jeszcze jedną pozycję na boisku.

Mało którzy oldboje mają bramkarza, który pozostał niepokonany w europejskich rozgrywkach!
- (śmiech) Zdecydowanie!

Można powiedzieć, że udany występ w Genui na bramce otworzył panu drogę do wyjściowego składu w półfinałowym starciu przeciwko Manchesterowi United.
- I grało nam się zupełnie dobrze. Anglicy byli bardzo silni, ale dawaliśmy radę. Wyszliśmy nawet na prowadzenie po golu Jacka Cyzi. Niestety, pod koniec I połowy tym razem ja obejrzałem czerwoną kartkę. Po mojej stracie piłki powstrzymywałem Lee Sharpe`a, który wybiegał na pojedynek ze Zbyszkiem Robakiewiczem. Zmieniły się wtedy przepisy i takie faule skutkowały wykluczeniem.

Robakiewicz śmiał się, gdy rozmawialiśmy, że powinien był go pan puścić, bo i tak by wygrał w sytuacji sam na sam z Anglikiem.
- Bardzo możliwe. Zbyszek był niesamowity w takich pojedynkach, ale u mnie zadział impuls. Teraz bym z pewnością go nie faulował, starałbym się go spychać do boku. Wtedy człowiek przyzwyczajał się jeszcze do nowych przepisów, nie miał tego zakodowane w głowie.

W materiale telewizyjnym z tego meczu reporter złapał pana, gdy załamany oglądał pan mecz zza bramy.
- Miałem świadomość tego, co się wydarzyło, jak trudno będzie kolegom w dziesięciu osiągnąć w miarę korzystny wynik. Rozdzierał mnie wewnętrzny ból, miałem do siebie pretensje. Nie dopisało nam szczęście w tym meczu, bo jak już wyszliśmy na prowadzenie, to w ciągu kilkunastu sekund je straciliśmy, potem ta moja czerwona kartka… Czułem, że ucieka nam szansa na awans do finału, a tym samym przejście do historii polskiej piłki. Do dziś trudno mi o tym mówić, serce boli, łezka w oku się kręci…

W Legii uchodził pan jednak za wesołka, duszę towarzystwa. Słynął z dowcipów, psikusów, historii poprawiających atmosferę, rozweselających kolegów.
- Te żarty działały w szatni 30 lat temu, ale wiele z nich do dziś nie straciło na aktualności. Działały wewnątrz grupy i w takim kontekście spełniały swoją rolę. Śmiech służył rozluźnieniu atmosfery w szatni. Poprawiał relacje, ale też czasem chodziło o utemperowanie kogoś, kto na to zasługiwał.

W rozmowie z Pawłem Zarzecznym mówił pan, że zjadliwością dorównywał panu Leszek Pisz, z którym mieliście różne przygody – na przykład wypadliście z autobusu podczas zgrupowania.
- Z Pawłem mieliśmy koleżeńskie relacje, byliśmy blisko. Spotykaliśmy się z rodzinami, bywaliśmy na Sylwestrach. Łatwiej więc było nam z nim rozmawiać, powiedzieć coś więcej niż innym dziennikarzom. Wiadomo jednak, jaki był. Często pisał teksty na podstawie prywatnych rozmów, dodawał coś od siebie, trochę zmyślał i wychodziły ciekawe artykuły, czy wywiady. Trudno było się jednak na niego gniewać, a wszystkie wątpliwości wyjaśnialiśmy przy dobrej whisky.

fot. turi / Legionisci.com
fot. turi / Legionisci.com

Jak to w ogóle się stało, że trafił pan do Legii?
- Grałem w Mławiance i dostałem powołanie do wojska. Poszedłem na unitarkę do Siedlec, a później przeniesiono mnie do Orzysza, gdzie zagrałem parę meczów w Śniardwach. Natomiast Władysław Cioroch, mój trener z Mławy, miał dobre kontakty z Jurkiem Engelem. Legia się mną zainteresowała i tak po linii wojskowej trafiłem na Łazienkowską.

Wiosną 1988 r. jak się wchodziło do szatni Legii, to gwiazdozbiór mógł chyba oślepić młodego piłkarza.
- Mówiąc szczerze, to takiej tremy jak podczas pierwszej wizyty w szatni, to nie miałem nigdy w życiu. Wszedłem w mundurze wojskowym, glanach, a tam 14, 15 reprezentantów Polski. Pamiętam, że zaraz przy wejściu po lewej stronie siedział Zbyszek Kaczmarek. Dalej Darek Wdowczyk, Darek Kubicki, Kaziu Buda, Janek Karaś, Darek Dziekanowski, Krzysiu Iwanicki. Plejada kapitalnych zawodników. A ja tutaj chłopak po Mławiance i Śniardwach!

Jak pana przyjęto?
- Może chłopaki nie bardzo wierzyli w moje umiejętności, ale nikt nie dał mi tego odczuć. Miałem to szczęście, że w zespole była też grupa młodych, jak Zbyszek Robakiewicz, czy Leszek Pisz, ale też mój ziomal z Raciąża Tomek Arceusz. Oni mi bardzo pomogli na początku. A jak już się trochę odnalazłem, to szybko trafiłem do grupy rozrywkowej z Kaziem Budą i Jankiem Karasiem (śmiech).

W efekcie otrzymał pan pseudonim „Kefir”.
- (śmiech) Dużo kefirów piłem, jak suszyło. Trzeba się było regenerować.

Szybko został pan jednak „Beretem”.
- Jechałem „maluchem” w Mławie za autobusem, który gwałtownie zahamował. Ja nie zdążyłem i uderzyłem w niego. Jak wiadomo w „maluchu” miejsca mało, ja jestem wysoki, więc uderzyłem głową o dach i zeszła mi skóra razem z włosami. Jak wróciłem do Warszawy, to miałem zszytą ranę i opatrunek, co wyglądał jak czepek. I Andrzej Łatka powiedział: „O, masz fajny berecik!”. I tak ten beret ze mną został.

Słynął pan z dowcipów, ale koledzy panu też wykręcili znakomity numer!
- Moja żona spodziewała się dziecka i była u rodziców w Mławie. Ja zaś miałem zagrać w meczu młodzieżówki w Wyszkowie. Mieszkałem wtedy w hotelu przy kortach i jakoś w środku nocy otrzymałem tam telegram z wiadomością, że urodził mi się syn. Pani w recepcji też była zresztą wtajemniczona. Byłem na tyle podekscytowany, że nie sprawdziłem nawet skąd ten telegram został nadany. Szybko zorganizowałem auto, poprosiłem trenera Strejalua o zwolnienie i z samego rana pojechałem do teściów do Mławy. Przed domem spotkałem teścia i wołam: „Jak oni się czują?! Tata wsiada, jedziemy do szpitala!”. On popatrzył na mnie jak na wariata i mówi: „Ale ona przecież obiad gotuje!”. To był znakomity, dobrze przygotowany żart. I do dzisiaj nie wiem, kto mi go zrobił, bo wszyscy mieli świadomość, że potrafię się dobrze odkuć (śmiech). A dwa tygodnie później rzeczywiście urodził mi się syn.

A pana najlepszy żart?
- Oj dużo tego było! Najwięcej szalonych pomysłów przychodziło podczas obozów, gdy mieliśmy dużo czasu wolnego, którego nie było jak wypełnić. Ale najlepiej wspominam nie żart, a przygodę, do której doszło podczas zgrupowania w Zakopanem. Jurek Podbrożny zastąpił kierowcę i wziął się za prowadzenie naszego autokaru. Tak mu znakomicie szło, że podczas skrętu prawie zerwał dach (śmiech). Potrafiliśmy się wspaniale razem bawić.

Zabawa zabawą, ale pan w Legii bardzo dobrze poradził sobie sportowo. Można właściwie powiedzieć, że z każdym sezonem coraz bardziej się pan rozwijał.
- Miałem ogromne ambicje. Bardzo zależało mi, by grać w tej drużynie. Byłem wysoki i szybki, natomiast z techniką to już, jak wiadomo, różnie bywało. No i jak już dostałem napastnika do krycia, to go ani na moment nie odpuszczałem. Grało się zresztą inaczej niż dziś – było dwóch kryjących i ostatni obrońca, który asekurował. Zwykle był to doświadczony zawodnik, a młodzi musieli ganiać za swoimi piłkarzami. I ganiałem. Myślę więc, że swoim zaangażowaniem, charakterem dostałem w Warszawie szansę i ją wykorzystałem. A progres? Jak się trenuje z tak wybitnymi zawodnikami, to nie ma siły, by się nie rozwinąć. Miałem naprzeciwko siebie najlepszego napastnika w Polsce Darka Dziekanowskiego, z którym codziennie mogłem rywalizować na treningach. Czasem Darek przychodził na trening i mówił: „Marek, zakładaj ortalion, ja zakładam i się napieprzamy. Dzisiaj nie ma koleżeństwa”. No to po takich zajęciach nie miałem prawa obawiać się mierzyć się z innymi napastnikami, bo oni po prostu byli słabsi od „Dziekana”.

Po przemianach systemu politycznego lat 80. i 90. nastał dość trudny czas organizacyjnie dla Legii. Brakowało pieniędzy, ludzi do pracy w klubie. Mimo tego doszliście właśnie do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów!
- Mogło brakować pieniędzy, ale nigdy nie brakowało atmosfery, ducha klubu, a nam ambicji. Im ciężej, tym lepiej, tak to się w Polsce przyjęło. Działała magia Legii, dobry klimat w środku drużyny i dzięki temu udawało nam się wspólnie pokonać przeciwności. To cementowało zespół. Oczywiście gra się dla pieniędzy i one są bardzo ważne, ale miałem, a myślę że koledzy też, wewnętrzne przekonanie, że one się w końcu znajdą i zaległości zostaną uregulowane. W PZP mieliśmy ogromne parcie na sukces, byliśmy tam traktowani jak kopciuszek, nie do końca poważnie. Znaliśmy jednak swoją wartość i potrafiliśmy ją wykazać.

Dariusz Kubicki opowiadał mi, że do tych spotkań podchodziliście na luzie, z myślą że nie macie nic do stracenia, a wszystko, łącznie z promocją na zagranicznych rynkach, do zyskania.
- To prawda, to drużyny, które się na nas potykały, traciły najwięcej. Wtedy, a zresztą teraz też, wydaje się, że to niemożliwe, by drużyna z Polski eliminowała mistrza Włoch, który za chwilę zagrał w finale Ligi Mistrzów. Takie zwycięstwa bardzo budowały, ale też motywowały do dalszej pracy.

Was chyba zdemotywowały, bo gdy w 1992 r. Sampdoria walczyła o Puchar Mistrzów, wy biliście się o pozostanie w lidze.
- Karuzela. Doszło do zmian w drużynie. Odeszli Jacek Cyzio, Leszek Pisz, trener Stachurski. Doszło do tego rozprężenie. Wiadomo, że jak u nas jest sukces, to kolejnym krokiem są problemy. W klubie nie umiano zagospodarować tego wyniku. Doszło do perturbacji na linii wojsko-zarząd-piłkarze, wszystko szło w złym kierunku i prawie do końca musieliśmy się bić, by Legia pierwszy raz po wojnie nie spadła z Ekstraklasy. Końcówka była bardzo nerwowa, bo my wygrywaliśmy, ale inni również. Nie ma co ukrywać, że wiele osób w Polsce liczyło, że spadniemy i rywale robili wiele, by tak się stało. Musieliśmy się więc niemal bić o tę Ekstraklasę. Udało się.

A karuzela zrobiła kolejny obrót. Parę miesięcy później przy Łazienkowskiej pojawił się rzutki inwestor Janusz Romanowski, a wraz z jego pieniędzmi skok organizacyjny, sportowy i największa trenerska gwiazda w kraju Janusz Wójcik, ze srebrnym medalem olimpijskim na szyi.
- I wszystko zaczęło iść w dobrym kierunku. Sytuacja finansowa bardzo się poprawiła. Wójcik zaś znacząco podniósł poziom organizacji. Nie było dla niego rzeczy niemożliwych do załatwienia jeśli chodzi o hotele, obozy, lekarzy, odżywki, premie.

Czuliście, że jesteście skazani na sukces i pierwsze od 1970 r. mistrzostwo Polski?
- Sukces w tamtych czasach, to była taka mała loteria. Wiadomo, jak się grało, jakie były układy na różnych poziomach organizacji. Jakość sportowa nie była tu jedynym czynnikiem.

Liga miała rogi, jak to mówiła „Łapówka” w „Piłkarskim pokerze”.
- Bardzo nam zależało, ale wygrywanie szło nam z dużym trudem. Rywale byli lepiej zorganizowani pod różnymi względami, ale też po prosto bardzo silni. Było z kim walczyć.

A jak się panu współpracowało z Wójcikiem?
- Był bardzo fajnym gościem, miał bardzo dobry kontakt z zawodnikami. Nienawidził jednak przegrywać i gdy coś nie szło po jego myśli w trakcie meczu, to stawał się trudny w relacjach. Miał ten gen zwycięzcy, zawsze chciał wygrywać, a gdy to się nie udawało, to odbijało się to na zawodnikach. Miał kilku swoich ulubieńców, ale ja wspominam go bardzo dobrze. W dużej mierze to dzięki niemu koło Legii działo się dużo dobrego, nie tylko sportowo i organizacyjnie, a również na płaszczyźnie, dziś powiedzielibyśmy, piarowej. Stadion zaczęli odwiedzać politycy, znane postacie kultury. „Wójt” potrafił się odnaleźć w każdym towarzystwie i to procentowało dobrym klimatem wokół klubu.

Pan w jednym z wywiadów wspominał ten czas, jako okres rodzinnej atmosfery w drużynie. Nie tylko „Garaż”, gdzie chodziliście po treningach, czy meczach, ale też wspólne spotkania z rodzinami.
- Jeździliśmy nad Świder, spędzaliśmy czas w Rembertowie u Zbyszka Robakiewicza. Sześć, osiem, dziesięć rodzin. Atmosfera była bardzo fajna, konsolidowała zespół, ułatwiała osiągnięcie sukcesu. Czuliśmy się ze sobą znakomicie, nasze rodziny również. Wzajemnie sobie pomagaliśmy właściwie we wszystkich sprawach – pożyczaliśmy pieniądze, auta. Nie było problemu, by zawieźć rodzinę kolegi nawet 200-300 km za Warszawę. Oczywiście były grupki w zespole, nie wszyscy się kochali, ale kiedy ktoś znajdował się w potrzebie, to wszystko schodziło na dalszy plan. Tak to wyglądało również na boisku.

Fajnie powiedział Jacek Bednarz, że z perspektywy czasu żałuje bycia pryncypialnym w tamtych czasach. Uważa, że powinien był chodzić z grupą do „Garażu”, bardziej się integrować.
- Gramy razem w oldbojach Legii, również z Maćkiem Szczęsnym. Te przyjaźnie pozostały i wciąż mamy ze sobą kontakt. Spędziłem w klubie masę lat. Zaczynałem w czasach Darka Dziekanowskiego, kończyłem jako dyrektor, gdy z grało pokolenie Maćka Rybusa, czy Ariela Borysiuka. Natomiast tamten okres uważam za najlepszy pod kątem atmosfery w zespole, za taki, o którym, mimo upływu niemal 30 lat, nadal się rozmawia. Mam więc nadzieję, że Jacek podczas naszych wypadów z oldbojami czuje ten klimat, ducha tamtego czasu.

fot. Legionisci.com
fot. Legionisci.com

Byliście skazani na sukces, a potem skazano was za ten sukces. W 1993 r. Legia zdobyła upragnione mistrzostwo po pamiętnym wyścigu na bramki z ŁKS i 6-0 w Krakowie z Wisłą, ale PZPN bezprawnie wam je odebrał.
- Decyzja związku to był jednak potężny cios, bo nie dysponował żadnymi dowodami przeciwko nam. Co więcej, odebrał nam tytuł, a przyznał Lechowi. W każdym razie, ja to mistrzostwo wliczam sobie do życiorysu, zwłaszcza że rok później ponownie wygraliśmy ligę, udowadniając, kto jest najlepszy w kraju. A mecz w Krakowie? Rozmawialiśmy o rogach ligi, takie były czasy. Na szczęście nie mam sobie nic do zarzucenia, zawsze grałem uczciwie.
Zanim jednak PZPN podjął swą decyzję przy Łazienkowskiej odbyła się wielka feta. Pan wówczas wypowiedział do kibiców słowa, które przeszły do historii: „Pokonaliśmy Hanysów, pokonaliśmy Pyry, pokonamy całą Europę, z wami!”.
- Legia od zawsze miała wrogów w całej Polsce, albo się ją kocha, albo nienawidzi. Wtedy te animozje były bardzo widoczne, dziś mniej. Tamte słowa do dziś się za mną ciągną, bo gdziekolwiek pójdę pracować, to od kibiców słyszę, że jestem jeb… legionistą. I bardzo dobrze. Jestem legionistą i mi z tym dobrze.

Utrata mistrzostwa doprowadziła do kryzysu w drużynie. Słabo graliście na jesieni 1993 r., zajmowaliście na koniec roku dopiero piąte miejsce, odszedł Wójcik.
- Fajnie jest, gdy się wygrywa. Natomiast to co wydarzyło się latem odcisnęło na nas silne piętno. Bardzo chcieliśmy się zrewanżować, udowodnić, kto jest mistrzem. Przystępowaliśmy jednak do rozgrywek z -3 trzema punktami, a przecież za zwycięstwo otrzymywało się tylko dwa. To było sporo. Ciężko nam było złapać właściwy rytm.

To się udało wiosną 1994 r., gdy drużynę przejął Paweł Janas. Nie przegraliście meczu i sięgnęliście po potrójną koronę.
- I ta nasza żądza rewanżu została właściwie wykorzystana przez Pawła. Tamten sukces smakował wyjątkowo, bo w lidze rywalizowaliśmy z niesamowicie mocnym Górnikiem, GKS Katowice i ŁKS. Ogranie ich zarówno w lidze, jak i w pucharze Polsko było wielkim wyczynem. Nam się to udało i czuliśmy się bardzo dumni. Mieliśmy wielką satysfakcję.

fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl
fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl

Waszą siłę w Europie brutalnie jednak zweryfikował Hajduk Split.
- No tak i nie chodzi nawet o sam wynik w dwumeczu, ale grając przeciwko nim widzieliśmy różnicę klas. Zdominowali nas całkowicie, byliśmy wówczas bezradni. Trzeba przyznać, że zlekceważyliśmy Chorwatów. Przygotowywaliśmy się tak trochę na pół gwizdka. Nie wiedzieliśmy, jak silna jest to ekipa. Ale ta porażka dużo nam dała. Zrozumieliśmy ile nam brakuje, by rywalizować w pucharach. Często mówi się o wyciąganiu wniosków, a my wtedy rzeczywiście je wyciągnęliśmy. To był wstęp do awansu do Ligi Mistrzów. W 1995 r. podeszliśmy skoncentrowani do przygotowań, trenowaliśmy we Francji, gdzie mierzyliśmy się z Lyonem, Auxerre, a potem z Duisburgiem i Besiktasem. No i złapaliśmy pewność siebie, a jednocześnie wiedzieliśmy, z czym możemy się zmierzyć.

No i zespół został potężnie wzmocniony.
- Dziś to niemożliwe, by ściągnąć takich piłkarzy, jak wówczas. Gwiazda ligi Tomek Wieszczycki, z zagranicy wrócił wicemistrz olimpijski Rysiu Staniek, przyszedł bardzo utalentowany Czarek Kucharski, był Andrzej Kubica. Prezesi też nie czekali z założonymi rękami tylko inwestowali w zespół.

Awansowaliście w 1995 r. po historycznych bojach z Goeteborgiem. A pan ocierał się o piłkarską profesurę na boisku.
- Można żartować, że wcześniej chodziliśmy do „Garażu” trzy razy w tygodniu, a w czasach Ligi Mistrzów sześć. I stąd ta nasza forma! A tak poważnie, to rzeczywiście przygotowywaliśmy się bardzo mocno. Ja również. To zaprocentowało. Bardzo nam zależało na awansie, jak również na wielkich pieniądzach. Występy w Champions League wspominam jeszcze przez jeden pryzmat: miałem wówczas wrażenie, że wspiera nas cała Polska. Ten jeden, jedyny raz.

Jaką rolę odegrał trener Janas?
- Paweł wprowadził więcej luzu, ale w tym znaczeniu, że nie nakładał na nas dodatkowej presji przed meczami. Niczego nie wymuszał. Przychodził, rozmawiał, tłumaczył. Otaczał nas aurą spokoju i myślę, że tego właśnie potrzebowaliśmy po wybuchowym Wójciku. Relacje między trenerem, a zawodnikami były na kanwie koleżeńskiej, ale wszyscy mieliśmy do niego ogromny szacunek. Mogliśmy się pośmiać, mogliśmy nawet popić, ale gdy przychodziło do pracy, realizacji zadań, to każdy wiedział, co ma robić. Drużyna dojrzała przy Janasie, to jego ogromny sukces. I ten kierunek okazał się słuszny.

Pan zalicza się do wąskiego grona polskich piłkarzy, którzy strzelili gole w Lidze Mistrzów dla polskich klubów.
- Udało mi się w Moskwie. Po dośrodkowaniu Leszka Pisza z rzutu rożnego wyszedł mi ładny strzał głową. Ale tam było to tylko trafienie honorowe, przegraliśmy 1-2. Sędzia nas tam mocno przekręcił. I najgorsze, że nic nie można było z tym zrobić, no bo to jednak … Moskwa (śmiech). Bardzo chcieliśmy ten mecz wygrać, bo wiadomo jak wyglądają relacje między naszymi krajami. Nie wyszło, sędzia wyczarował im karnego, ale trzeba też oddać, że Spartak to był wspaniały zespół. Sami reprezentanci Rosji, którzy już mieli za sobą grę na Zachodzie albo się do niej sposobili. Wygrali wszystkie mecze w grupie.



Wam się udało z tej grupy wyjść, a w ćwierćfinale wpadliście na Panathinaikos, czyli z pewnością ekipę w zasięgu.
- W klubie sytuacja była już napięta. Po konflikcie z wojskiem prezes Romanowski zdecydował się wycofać ze sponsorowania drużyny. My jednak skupialiśmy się na tym ćwierćfinale i ciężko trenowaliśmy we Francji. Czuliśmy się bardzo mocni…

I wpadliście w błoto…
- W Warszawie boisko nie nadawało się do gry. Ten mecz nie powinien był się w ogóle odbyć na Legii. Była opcja rozegrania go w Berlinie i to było najrozsądniejsze rozwiązanie, ale jednak się na to nie zdecydowano. Murawa była skuta lodem, do tego leżał na niej śnieg. Wylano pięć ton mocznika, wyzdychały wszystkie szczury i karaluchy na obiektach i przez parę lat nie było na Legii robactwa. Przed meczem jeździliśmy po mieście i szukaliśmy gwoździ i wkrętów do butów. Chwytaliśmy się wszystkiego, by pomóc sobie w utrzymywaniu równowagi podczas meczu. Pojawiły się przy tym głosy, że to bagno może być naszym atutem, bo Grecy nie są przyzwyczajeni do takich warunków, ale tu nie dało się zupełnie atakować. To był zespół o podobnej sile do naszego. W dwumeczu kluczowym było więc zwycięstwo u siebie, tak by na rewanż pojechać z jakąś zaliczką. To się nie udało i do Aten polecieliśmy będąc w bardzo trudnej sytuacji. Tam sędzia szybko wyrzucił z boiska Marcina Jałochę, który zastępował mnie w roli kryjącego, bo musiałem pauzować za żółte kartki i skończyło się na 0-3. Bardzo żałuję, jestem przekonany, że byliśmy na tyle mocni, by przy normalnych warunkach w pierwszym meczu wywalczyć sobie półfinał.

Potem graliście jednak jak z nut. Tak efektownie i efektywnie grającej Legii, jak wiosną 1996 r., to nie oglądaliśmy chyba nigdy.
- Tylko co z tego, jak przegraliśmy najważniejszy mecz? Porażka z Widzewem ostatecznie przesądziła o tym, że Legia z Ligi Mistrzów się rozpadła, a potem ośmiu, czy dziewięciu piłkarzy odeszło.

Tamta Legia dobiła już do swojej mety, choć na drugim miejscu.
- Mieliśmy wiele propozycji, chcieliśmy spróbować sił za granicą, dać szansę innym. Czuliśmy, że nasz czas dobiegł końca. Bardzo nam jednak zależało, by zakończyć tę przygodę kolejnym tytułem mistrzowskim. Widzew okazał się silniejszy.

Myśli pan, że gdyby wynik tamtego meczu był inny, to była jednak szansa, by utrzymać skład?
- Ciężko powiedzieć. Być może zagralibyśmy jeszcze raz w Lidze Mistrzów i odeszli dopiero później, ale raczej nie. To był kres tamtego zespołu.



Pan trafił do Guingamp, małego klubu z malutkiego miasteczka, który nagle zaczął osiągać historyczne rezultaty – sięgnęliście po puchar Intertoto, doszliście do finału pucharu Francji.
- Bardzo chciałem grać we Francji. Żona wolała w Niemczech, choć to ona ma rodzinę w Paryżu. Klub był mały, ale ja w dalszym ciągu byłem żądny sukcesów. I oni, gdy mnie zatrudniali, to nie spodziewali się, że biorą gościa, który przyszedł grać, ale też chce nadal wygrywać. Mnie nie zadowalało 10. miejsce, chciałem osiągnąć fajny wynik, dać ludziom radość i to zaszczepiałem też kolegom. No i udało się pierwszy raz w historii awansować do europejskich pucharów, gdzie do ośmiotysięcznego miasteczka przyjechał wielki Inter Mediolan. Do dziś mam tam wielu przyjaciół.



Zapisał pan we Francji piękną kartę, potem na krótko trafił do Chin, by wiosną 2002 r. triumfalnie powrócić do Warszawy. Z Legią sięgnął pan po mistrzostwo i puchar ligi.
- Minęło siedem lat od ostatniego tytułu, który zdobyliśmy jeszcze z kolegami. Przez ten czas nie udawało się zwyciężyć. Dla mnie była to wielka sprawa, bardzo się cieszyłem.

Jakie były największe różnice między Legią, z której pan odszedł, a tej, do której pan wrócił?
- Przede wszystkim był trener Okuka, autorytarny, urodzony wódz i zwycięzca. Coś jak Janusz Wójcik. Dla niego naczelną zasadą było to, byś w trakcie meczu nadepnął sobie na język – kładł ogromny nacisk na przygotowanie fizyczne i wymagał od zawodników nieustającego biegania. To była niezła drużyna, z kilkoma zdolnymi piłkarzami. Nie brakowało młodych, ale i doświadczonych. Te proporcje były dobrze zrównoważone. Treningi mieliśmy niesamowicie ciężkie, ale to przyniosło sukces. A to, że się potem kilku zdrowotnie rozwaliło, nie miało żadnego znaczenia (śmiech).

Pograł pan w Legii do lata 2005 r., kończąc karierę z dorobkiem czterech tytułów, czterech pucharów, dwóch superpucharów i pucharu ligi. Do dziś, mimo złotej ery trwającej od początku drugiej dekady XXI w. pozostaje pan piątym najbardziej utytułowanym zawodnikiem w historii. A dorzucić do tego należy 350 meczów na liczniku.
- To bardzo przyjemna świadomość, ale na to wszystko ciężko zapracowałem i okupiłem zdrowiem. Miałem kilka operacji: duży palec, pachwina, dysk w szyi. Zawsze bazowałem na przygotowaniu fizycznym, zaangażowaniu i poświęceniu. Porażki mnie motywowały, podobnie jak lepsi przeciwnicy, którym chciałem dorównać, a potem ich wyprzedzić. Byłem bardzo ambitny i do dzisiaj jestem. Nieważne, czy to mecz oldbojów, tenis, czy siatkówka, zawsze chcę zwyciężać.

W Legii szło to panu znakomicie. Z tych 350 spotkań wygrał pan prawie 200.
- Bardzo fajnie. Każda przegrana złościła. Teraz też, ale kiedyś przeżywałem przez dwa dni, a obecnie przez pół godziny. Niby to zabawa, a jednak ... Myślę, że to bardzo ważne dla sportowca, bo nie ma nic bardziej motywującego do rozwoju niż chęć zwycięstwa, a to z kolei zmusza do ciężkiej pracy. Najlepszym przykładem jest zresztą Robert Lewandowski, wielki wzór dla młodych.

Jest pan nie tylko jedną z legend Legii, ale też człowiekiem, jak sam pan wspomniał, łączącym różne pokolenia.
- Wszystko co w życiu osiągnąłem zawdzięczam Legii, ale też wszystko co mogłem oddałem klubowi: tytuły, puchary, zdrowie. W jakiej roli bym tu nie był, to pracowałem z pełnym zaangażowaniem, z serce dla barw klubowych. Zawsze będę dumny, że byłem i nadal jestem częścią tego klubu.



A na koniec chciałem zapytać o dwie drobne rzeczy, które jednak zostały w pamięci. Wiosną 1996 r. strzelił pan gola w iście brazylijskim stylu – przerzucił pan piłkę piętą nad głową, wyszedł dzięki temu sam na sam z bramkarzem i trafił spokojnie do siatki.
- To musiało być dużo przypadku!



Druga historia, to kolejny pana epizod bramkarski. W derbach z Polonią w 2003 r. zatrzymał pan ręką piłkę zmierzającą do siatki. Otrzymał pan czerwoną kartkę, sędzia zarządził rzut karny, ale Artur Boruc obronił uderzenie Igora Gołaszewskiego.
- To są właśnie te decyzje. Jestem gościem, który podejmuje takie, na które inni może by się nie zdecydowali. Piłka leciała, obroniłem ją ręką, jak na bramkarza przystało, ze świadomością tego, co się wydarzy. Wiedziałem, że zostanę usunięty z boiska, ale wiedziałem na co stać Artura, że może obronić „jedenastkę”. Graliśmy przez długi czas w osłabieniu, ale w końcu „Vuko” strzelił gola i udało się wygrać. Wyszło więc na moje (śmiech).



Rozmawiał: Jakub Majewski



fot. Woytek / Legionisci.comfot. Woytek / Legionisci.com

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.