fot. Maciek Gronau
REKLAMA

Felieton

Słowo przed niedzielą: Grzech

Qbas, źródło: Legionisci.com

Przegrać w 1/16 finału Ligi Konferencji oczywiście można, ale przegrać w dwumeczu 2-6 z zespołem, który na dobrą sprawę jeszcze nie zaczął szykować się do sezonu to kompromitacja. Tym większa, że wielopłaszczyznowa, tak w samej rywalizacji z Molde FK, przygotowań do całej rundy, jak i funkcjonowania pionu całego klubu.

Po sprzedaży Bartosza Slisza pisałem, że klub wywiesił białą flagę i właściwie bez walki oddał mistrzostwo Polski. Oczywistym było, że utrata mobilnej, dynamicznej „szóstki” bez pozyskania przynajmniej równorzędnego następcy będzie miało dalekosiężnie negatywne skutki i fatalnie odbije się na grze całej drużyny. Preferowany przez Kostę Runjaicia system 3-4-3, gdzie w środku boiska gra tylko dwóch pomocników jest wymagający i nawet z ocierającym się o reprezentację Sliszem trudno było go uznawać za efektywny, bo jednak Legia nie wygrała większości meczów w tym sezonie. Na teraz ten bilans to 17-10-11, co oznacza, że „Wojskowi” nie zwyciężyli w aż 21 spotkaniach.



Klub na tę stratę właściwie nie zareagował, bo nie sposób uznać za reakcję wypożyczenie anonimowego Kosowianina, który, co nie mogło być żadnym zaskoczeniem, szybko został negatywnie zweryfikowany przez boisko i którego trener nie uznaje za wzmocnienie. Sam szkoleniowiec też nie pomógł, bo przy tak ważnym ubytku kadrowym niczego nie zmienił w ustawieniu, a korekty taktyczne nie wypaliły. Zmiana systemu na 3-2-3-1, czyli powrót do tego, co Legia grała w poprzednim sezonie wydaje się w tej sytuacji pierwszym, najrozsądniejszym krokiem, ale nie w tym tkwi największy problem. Oglądając grę wicemistrzów Polski można nabrać przekonania, że Runjaić utracił, być może przejściowo, wpływ na drużynę. Jeśli ma pomysł na dany mecz, to gracze albo go nie przyswajają, albo nie są w stanie zrealizować, albo uważają za niewłaściwy. Nie widać bowiem żadnego planu, gra defensywna nie istnieje, ofensywna polega na zrywach, a nieliczne sytuacje są w większości marnowane. Wszystko zaś spaja niechlujność, bierność i apatyczność, jakby zespół nie wierzył w swoje umiejętności, w powodzenie. Trener jedno mówi przed meczem, piłkarze drugie robią podczas gry, a potem jeszcze co innego słyszymy w pomeczowych wywiadach.

Kibice w Internecie winą za niepowodzenia często obarczają dyrektora sportowego Jacka Zielińskiego. Patrząc wąsko, oczywiście mają rację. Zieliński zmontował badziewiastą kadrę, opartą o jednego, starzejącego się już zawodnika, do tego mającego problem z własnymi emocjami i ego (Josue, do niego kiedyś wrócę). Spójrzmy na chłodno, jak wygląda ta kadra: popełniający wielkie błędy bramkarz, statyczni obrońcy, wśród których brakuje bocznych, będący pod formą wahadłowi (Wszołek, Kun, wyjątek: również wypożyczony Morishita, który przynajmniej próbuje szarpnąć), środek pomocy nieprzystosowany możliwościami do ustawienia (statyczny Augustyniak), coraz bardziej sfrustrowany i coraz rzadziej pomagający drużynie kapitan oraz nieskuteczni napastnicy, w tym starzejący się Pekhart, których problemy wynikają tyleż z braku serwisu od kolegów, co własnej indolencji. Głębi składu właściwie nie ma. Jedynym zmiennikiem, który może podnieść jakość jest Kapustka, ale tylko może, bo od niemal dwóch lat albo się leczy, albo zdarzają mu się jedynie przebłyski. Legii nie wystarczy już jeden hit transfer, nie wystarczą nawet dwa takie ruchy. By wygrywać i skutecznie walczyć o tytuł trzeba gruntownych zmian, ale na to nikt już nawet nie liczy.

Przez dwa lata Zieliński nie ściągnął do klubu żadnego piłkarza, może poza Augustyniakiem, który gwarantowałby jakość. Brał zgrane płyty, jak Carlitos, wyciągnięcie Pekharta i Wszołka, były niewypały jak Gual, Baku, Pich, Kramer (co on właściwie umie?), Gil Dias, Kapuadi i Burch. Przy czym koszt pozyskania trzech ostatnich wyniósł (wg Transfermarkt) 1,3 mln euro. W tym czasie zaś Legia sprzedała zawodników za ok. 20 mln euro, zeszła też z kilku wysokich kontraktów graczy uznanych za niepotrzebnych. I gdzie są te pieniądze? Oczywiście w dużej mierze poszły, idą albo pójdą na spłatę długów, których, w wyniku radosnej twórczości Dariusza Mioduskiego, klub nazbierał 203 mln zł (stan na czerwiec 2023 r.). Niemniej jednak wydaje się, że dyrektor mógł i powinien był przez te dwa lata nieco lepiej zbudować kadrę.

Warto przy tym pamiętać, że Mioduski zatrudnił Zielińskiego nie po to, by rozwijał jego długofalowe wizje, ale by przede wszystkim posprzątał bałagan, a mówiąc wprost – burdel, do jakiego doprowadził prezes i którego apogeum przypadło na jesień 2021 r. I dyrektor zaczął to skutecznie robić, choć sam też nie ustrzegł się wpadek i to również cięższego kalibru. Klub jednak zaczął wreszcie zarabiać sensowne pieniądze na transferach i na występach w europejskich pucharach. Sęk w tym, że nie sposób powiedzieć, że wrócił na drogę rozwoju.

Legia Mioduskiego najpierw nie potrafiła przez lata awansować do fazy grupowej europejskich pucharów, a jak już się dwukrotnie przełamała, to kosztem tytułów mistrzowskich. W tym czasie organiczna praca u ligowych rywali zaczęła przynosić efekty. Lech, Pogoń, Jagiellonia, Raków, które od dłuższego czasu mają pomysł na siebie i rozwój, zadomowiły się w czołówce i zbudowały silną pozycję. Na tyle silną, że nie będzie wielkim zdziwieniem w tym sezonie jeśli to Legia będzie oglądać ich plecy w tabeli.

I tak można grillować dalej. Tylko że z takiego grilla to żadna przyjemność. Legia nie ma wyjścia, musi się restrukturyzować, spłacać zadłużenie, a jednocześnie, jak już niemal co roku, przebudowywać kadrę, a wszystko znajduje odbicie w wynikach. „Nisida eta pierwarodnyj griech (Bieda to pierworodny grzech)” – powiedział Ganz w filmie „Psy 2”. Legia płaci za grzechy Mioduskiego. I wbrew temu, co się mówi, jeszcze długo płacić będzie.

Autor: Jakub Majewski

REKLAMA
REKLAMA
© 1999-2024 Legionisci.com - niezależny serwis informacyjny o Legii Warszawa. Herb Legii, nazwa "Legia" oraz pozostałe znaki firmowe i towarowe użyte zostały wyłącznie w celach informacyjnych.